Chemia i konserwanty w kosmetykach: czy jest się czego bać?!

 fot. Pikolina

Szaleni naukowcy z koncernów kosmetycznych chcą zaszkodzić naszym dzieciom? 


Boję się, tego co się mówi o składach kosmetyków. Jednak bardziej od konserwantów i chemii, boję się teorii spiskowych o tym, co te zawierają. Chemofobia i konserwantofobia kojarzą mi się z ruchami atyszczepionkowymi, czyli teoriami laików tworzących spiskowe teorie o tym, jakoby ktoś (koncerny farmaceutyczne, producenci kosmetyków itd.), chcieli zarobić na naszych dzieciach (czyli istotach, o które najbardziej się troszczymy i martwimy), szkodząc im swoją działalnością. Boję się tych tendencji.

Boję się, przepraszam, ale nazwę to wprost, nawiązując do tytułu filmu: idiokracji. Idiokracji, czyli głupienia społeczeństwa, które zamiast ufać autorytetom naukowym, jest skłonne bardziej polegać na opinii samozwańczych specjalistów, nie mających wykształcenia w kierunku, o którym chcą mówić, a jednak mimo to uzurpujących sobie prawo do wypowiadania się na temat składu kosmetyków, zasadności szczepień i ukrytych terapii witaminą C…

Emocjonalnie podane wpisy z półprawdami i fake newsami na blogach, forach, portalach społecznościowych, książki pseudonaukowców udające poważne poradniki, traktowane są często z większą estymą niż nudne i nie szukające sensacji wypowiedzi ekspertów poparte badaniami naukowymi. To, że odbiorcy tak łatwo zawierzają opiniom zamieszczanym w internecie i że nie mają potrzeby weryfikowania zawartych tam informacji, jest naprawdę niepokojące.

Ha, pomyślicie: a ty, Nishko, niby kim jesteś? Czy przypadkiem nie blogerką, która tworzy kolejny tego typu wpis, w którym stawia się na pozycji eksperta? Tak, jestem tylko blogerką. Tak, z wykształcenia jestem tylko socjologiem. O biologii, chemii, wiem więc niewiele więcej niż to, czego dawno temu nauczyłam się w szkole. I dlatego, przygotowując się do napisania tego tekstu, wybrałam się najpierw na spotkanie w ramach akcji edukacyjno-społecznej „Sprawdzone – udowodnione! czyli cała prawda o kosmetykach dla dzieci” prowadzone przez ekspertów, którzy znają się na rzeczy. Najbardziej zaciekawiło mnie wystąpienie dr. inż. biotechnologii Magdaleny Sikory: pracownika naukowego Politechniki Łódzkiej w zakresie surowców i półproduktów kosmetycznych, która opowiadała nam jak to z tymi konserwantami i „chemią” w kosmetykach jest. Dzisiejszy tekst oparłam na wiedzy, jaką wyniosłam z  wystąpienia oraz rozmowy, którą udało mi się z doktor przeprowadzić.

Spotkanie zostało zorganizowane przez markę Johnson’s, która od lat stawia na badania naukowe: ponad 90% światowych danych naukowych dotyczących skóry dziecka z ostatnich 5 lat zostało zainicjowanych właśnie przez Johnson’s.

Badania są odpowiedzią na informacyjny chaos, w którym żyjemy: codziennie dociera do nas 100 tys. słów, czyli dwa razy tyle, ile w latach 80. Ów chaos nazywa się również smogiem informacyjnym – analogicznie do smogu, który jest produktem prymitywnego procesu spalania byle czego, byle gdzie i byle jak. Informacje w internecie są często traktowane na równi z informacjami specjalistów. Konsumenci są zdezorientowani, mówi się nawet o zjawisku nerwicy konsumenckiej, zwłaszcza, gdy mowa o produktach dla dzieci. Nie wiedzą, co wybrać, co szkodzi, co pomaga, czemu można ufać. A wiadomo, każdy chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Coraz większą ilość osób ogarnia chemofobia i konserwantofobia.

Przykładowo, osoby nią dotknięte roznoszą plotki, że kosmetyki zawierające w składzie SLS czy SLES są szkodliwe. Tymczasem SLS czy SLES to anionowe środki powierzchniowo czynne o właściwościach myjących i pianotwórczych stosowane zwykle w żelach pod prysznic, szamponach, płynach do kąpieli, pastach do zębów i są całkowicie bezpieczne. Mogą mieć działanie drażniące, ale tylko wtedy, gdy są stosowane jako pojedyncza substancja w wysokich stężeniach i przy długotrwałym kontakcie ze skórą. W kosmetykach NIGDY nie stosuje się tak wysokich stężeń.

Przestańmy bać się konserwantów i chemii w kosmetykach.

Po pierwsze, każdy kosmetyk, który został dopuszczony do sprzedaży, musiał przejść szereg badań i spełnić dziesiątki restrykcji.

To nie jest tak, że można sobie ot wyprodukować jaki się chce kosmetyk i zacząć go sprzedawać.  W świecie kosmetyków nie istnieje samowolka.

Istnieją normy, opracowywane przez naukowców, a kosmetyki dla dzieci mają znacznie bardziej restrykcyjne normy niż te dla dorosłych. Przykładowo, produkty Johnson’s muszą przejść 5-stopniowy proces oceny bezpieczeństwa i spełnić minimum 15 kryteriów jakości i bezpieczeństwa obowiązujących na świecie: m.in. w Unii Europejskiej i USA. Są opracowane na podstawie badań naukowych i zalecane przez pracowników służby zdrowia na całym świecie.

Doktor Sikora przestrzega przed używaniem „domowych” kremów dla dzieci z co najmniej trzech powodów: nie przechodzą kontroli jakości, nie gwarantują czystości mikrobiologicznej i oceny toksykologicznej. To właśnie badania są zwykle najdroższym elementem produkcji kosmetyku.

Po za tym pomyślmy zdroworozsądkowo: przecież absurdem byłoby, żeby producent kosmetyków chciał świadomie szkodzić swoim odbiorcom i dodawać do składu coś, co zagraża dzieciom. To niedorzeczne. Dlatego też regularnie przeprowadzane są badania naukowe.

Po drugie, odpowiednia ilość konserwantów jest dla zdrowia bezpieczniejsza niż brak konserwantów. 

Zbyt duża ilość konserwantów może podrażniać skórę. Natomiast zbyt mała ilość: szkodzi, bo nie chroni produktu przed rozwojem szkodliwych grzybów i bakterii.

Konserwanty są substancjami przeznaczonymi głównie do hamowania rozwoju drobnoustrojów w produkcie kosmetycznym, zapobiegają psuciu produktu przez mikroorganizmy i zapewniają trwalszą jakość produktu! Dzięki konserwantom produkty są bezpieczne. Konserwanty są dla naszego organizmu bezpieczniejsze niż bakterie, które rozwiną się w produkcie pozbawionych ochrony. W takich okoliczność konserwantofobia wydaje się naprawdę niedorzeczna…

Nie oznacza to, że we wszystkich kosmetykach muszą być konserwanty. Wystarczy tylko w tych, gdzie jest woda: główne środowisko rozwoju drobnoustrojów. Przykładowo, w oliwce nie ma potrzeby stosowania tegoż.

Po trzecie, pogląd, że naturalne zawsze oznacza dobre i bezpieczne i pozbawione „chemii”, natomiast wyprodukowane w laboratorium zawsze oznacza złe, szkodliwe i „sztuczne” nie ma żadnych podstaw.

Czy naturalne zawsze oznacza bezpieczne? A co powiecie o bieluniu, wilczej jagodzie, konwalii majowej czy barszczu sosnkowskiego? 🙂

Przykładowo: czy można zamiast kremu stosować oliwę z oliwek lub olej kokosowy?

Oto co odparła pani biotechnolog:

„Ani oliwa z oliwek ani olej kokosowy nie są kosmetykami, co oznacza, że nie przeszły szczegółowych i restrykcyjnych badań i oceny bezpieczeństwa dla skóry. Oleje, zwłaszcza kokosowy, mają działanie komedogenne, czyli zatykają pory i zapychające skórę. Ponadto olej kokosowy oraz oliwa z oliwek, ze względu na dużą zawartość kwasu oleinowego, źle wpływają na kondycję skóry: przy długotrwałym stosowaniu rozszczelniają naskórek, powodując nadmierne wysuszenie skóry.”

A natura niby taka dobra! 🙂

Przy okazji, wiecie, że zjadając gruszkę, pochłaniamy więcej parabenów, niż wcierając w twarz krem je zawierający? Owoce w sposób naturalny zawierają konserwanty.

A już nagonka na CHEMIĘ to inny, bardzo ciekawy wątek – przecież na Ziemi tak mnóstwo substancji jest związkami chemicznymi :).  Przy okazji, chciałabym bardzo ostrzec Was przed pewnym groźnym związkiem chemicznym, do którego używania w różnych sferach życia zachęcają nas sztaby PR-owców. Ostrzegam: strzeżcie się H2O!!!! 😀

A jeżeli idziemy w swoich paranojach w drugą stronę, zawierzając teoriom, jakoby małe dziecko można było myć wyłącznie wodą, to jak mi wytłumaczyła doktor Sikora, woda nie wystarczy. W pierwszych latach, a zwłaszcza do 2 r.ż. skóra dziecka nie wydziela wystarczająco dużo łoju, który chroni skórę przed nadmierną utratą wody. Towarzyszyć temu może suchość skóry, tzw. kseroza. Skóra małego dziecka powinna być delikatnie myta i nawilżana, co wzmacnia jego barierę naskórkową, ograniczając nadmierną utratę wody i rozwój mikroorganizmów i łagodzi podrażnienia oraz zmniejsza tarcie skóry o ubranie czy pieluszkę. Ponadto mycie tylko wodą nie wystarczy również dlatego, że sama woda nie usunie wszystkich niepożądanych substancji ze skóry, tłuszcz i brud nie rozpuszczają się w wodzie.

A teorie o tym, że dziecka najlepiej w ogóle nie myć, albo myć jak najrzadziej, przypominają mi średniowieczne teorie o tym, że brud chroni przed zarazkami…. 

 Nie pozwólmy naszemu mózgowi chodzić na skróty. Ufajmy temu, co sprawdzone i udowodnione. 🙂

Komentarze: