Niestety zapamiętałam tylko pięć żartów z Położną Helenką, a było ich co najmniej piętnaście, bo sypała nimi jak z rękawa, ale głupia nie zapisałam ich, a w związku z tym, że znajdowałam się wtedy w stanie totalnego upojenia oksytocyną, wyleciały mi z głowy!
Jednak zanim zaprezentuję dialogi, coś Wam zdradzę. Otóż kilka dni temu pomyślałam sobie, że gdybym mogła cofnąć czas i jeszcze raz wybrać kierunek studiów to kto wie: może nadal byłaby to albo socjologia: którą ukończyłam albo psychologia, którą interesuję się albo … i tu nowość, bo ten zawód i kierunek nigdy wcześniej nie pojawił się w mojej głowie: położnictwo.
Tak, tak sobie niedawno pomyślałam: chciałabym być położną i zmieniać świat kobiet. Patrzcie, jak pięknie brzmi definicja tego zawodu:
Położna: osoba posiadająca odpowiednie wykształcenie, potwierdzone dyplomem,
do opieki nad kobietą w każdym okresie jej życia.
Opieki nad kobietą. ♥ Położna to taki socjolog, psycholog i lekarz w jednym.
Podczas pierwszej fazy porodu, czyli wszechogarniających ciało skurczy, byłabym Położną Otwartą i Sympatyczną: zaczepiałabym Kobietę rozmową o sprawach ważnych i błahych, tak by odwrócić uwagę od bólu albo – gdyby tylko chciała – wprost przeciwnie: pomagałabym jej się temu bólowi przyjrzeć i go oswoić – dokładnie tak jak to robiła Położna Agnieszka, która dwa miesiące temu była przy mnie podczas porodu. Jak trzeba byłoby: żartowałabym i Kobietę rozśmieszała, a jak trzeba: empatycznie i ze współczuciem wysłuchiwała.
Podczas kluczowej i najtrudniejszej fazy porodu zamieniałabym się w Położną Stanowczą, która zdecydowanym tonem mówiłaby rodzącej Kobiecie co ma robić, a czego nie. Owszem, nadal obdarzałabym Kobietę uśmiechem, ale generalnie byłabym Twarda i Kategoryczna, bo wiedziałabym, że owocna współpraca w tej fazie zwiększa zwykle szanse na szybki poród.
Po porodzie, odwiedzając na szpitalnej sali Kobietę: świeżo upieczoną mamę, uruchomiłabym w sobie cały pokład Życzliwości i Serdeczności. Troszczyłabym się o nią, udzielałabym rad i wsparcia przy karmieniu piersią, nie straszyłabym, że ma za mało pokarmu, że dziecko nie dojada, że trzeba je dokarmić mlekiem modyfikowanym, że tak będzie lepiej. Nie, wprost przeciwnie: mówiłabym, że zrobię wszystko (ale nie inwazyjnie, lecz czule) żeby pomóc polubić jej i jej dziecku karmienie piersią.
Kilka dni po porodzie odwiedziłabym Kobietę już w jej domu i tak jak moja Położna, tym razem Położna Helena, otoczyła opieką i przekazała potrzebną wiedzę. Gdyby warunki mi na pozwoliły, czyli Kobieta byłaby na to otwarta, oparłabym swoją wizytę na przekazaniu wiedzy merytorycznej w postaci żartów.
Pozwólcie, że zacytuję moją Położną Helenę i jej poczucie humoru: (ubolewając jednocześnie nad tym, że nie zapamiętałam wszystkich żartów):
*
Wchodzi do domu i w drzwiach na „dzień dobry”, lustrując mojego noworodka, którego trzymam w rękach, a następnie zerkając na mnie udawanym zniesmaczeniem, tako rzecze:
– Nie dość, że dziecko jest z powodu żółtaczki fizjologicznej całe żółte, to jeszcze ubrała go pani w żółtą czapeczkę i śpioszki. Pani Natalko, litości…
Była w tym „czepianiu się” mnie tak urocza, że nawet nie denerwowało mnie, że nazywa mnie „Natalką”, za którą to formą imienia nie przepadam. 🙂
– A co do żółtaczki, to martwić się? – spytałam.
– Nie sądzę. Przy okazji: w szpitalu, w którym pani rodziła – rzekła zerknąwszy w dokumenty. – Mają takie świetne narzędzie do mierzenia poziomu bilirubiny. Myk myk, przystawia się do czoła dziecka i od razu po kilku sekundach wiadomo, nie trzeba pobierać krwi i badać jej w laboratorium. Któregoś dnia rozmawiałam z tamtejszym doktorem i pytam go, ile to cacko kosztuje.
– Nie stać panią na to, przykro mi – odparł.
– Ha! Myśli pan, że jak jestem położną, to jestem biedna?! – krzyknęłam. – Właśnie, że jestem bogata! I chciałabym zainwestować w sprzęt, dzięki któremu będę mogła uspokajać swoje pacjentki i mówić, żeby nie martwiły się żółtaczką swoich noworodków. I jestem pewna, że co jak co, ale mnie na to stać! To ile to kosztuje?
– 14 tysięcy złotych.
– Ups. A, to przepraszam, nie stać mnie – odparłam i szybko zmieniłam temat.
*
– Pani Natalko, jeżeli chodzi o technikę karmienia piersią to proszę pamiętać, żeby jedną piersią karmiła pani przez około dwie godziny. W tym sensie, że jeżeli na przykład karmi pani lewą piersią, a dziecko po godzinie znów chce się przyssać, przystawia je pani znów do lewej piersi. I dopiero po godzinie, czyli jak miną w sumie dwie godziny, do prawej. A nie że na zmianę, raz do lewej, raz do prawej.
– O, to mnie pani zaskoczyła. Dlaczego tak należy robić? – zdziwiłam się.
– Na początku pokarm jest bardziej wodnisty i mniej kaloryczny, chodzi o to że dziecko może szybko ugasić pragnienie i łatwo jest mu je przyjąć. Możemy przyjąć, że to taki KOMPOT. Potem, dopiero po jakimś czasie robi się z niego coś konkretniejszego: OBIAD. A na samym końcu, kiedy już zwykle dziecku chodzi tylko o bycie blisko mamy, zabawę i czystą przyjemność: jest DESER.
– Aha…
– I teraz Pani Natalko, niech pani sobie wyobrazi, że zapraszam panią do siebie do domu na obiad. Stawiam przed panią kompot. Pani go wypija, a ja myk: stawiam kolejny kompot. No to pani uprzejmie go wypija, bo owszem, jest smaczny. Ale też cieszy się pani na myśl, że zaraz na stół wjedzie danie właściwie. A tu nie: bo ja stawiam przed panią… kolejny kompot! Zamiast obiadu: wypija pani trzy kompoty – bo tak właśnie się dzieje, gdy matki na zmianę przykładają dziecko od jednej do drugiej piersi. I dziwią się, że dziecko głodne. A pani nie byłaby głodna po trzech kompotach zamiast obiadu?
*
– Pani, pani Natalko, widzę wyluzowana, to dobrze, ale czasem widzę te biedne zestresowane kobiety i mówię:
– Kochana, czego powiedz ci trzeba? Może wyjść do kina? Albo do kawiarni? Na spacer? A może pół lampki wina? Bo pół lampki, nawet jak karmisz możesz, nic się nie stanie. Albo szklankę melisy? Choć przyznam, że gdybym ja miała wybierać: wino czy melisa, to wybrałabym wino!
*
– Pani Helenko, no właśnie: co z czapeczką. Nosić, nie nosić?
– Pani Natalko, a pani nosi w domu czapkę?
– No nie.
– To czemu pani synowi każe?