On jest z Marsa i zakupy uwielbia, a ja z Księżyca i ich nie znoszę.
Mąż wszedł do domu z torbami wypełnionymi produktami spożywczymi i stwierdził z wyrzutem:
– Zorientowałem się, że ostatnio tylko ja robię, a więc i płacę, za zakupy. A tymczasem ty pewnie odkładasz sobie na emeryturę!
Prawda jest taka, że mój mąż uwielbia robić zakupy.
Gdy wchodzi do sklepu, jakby wchodził do raju. Można by rzec: delektuje się międzysklepowymi przechadzkami. Buszuje radośnie między półkami niczym łowca. Poluje na przeceny, łowi produkty. Kontempluje spożywcze artykuły, czyta ich składy, porównuje ceny, analizuje korzyści z zakupu różnorakich artykułów. Gdy podchodzi do kasy z koszykiem wypełnionym owocami polowania, jego twarz przepełnia duma i radość.
Tymczasem ja zakupów robić nie znoszę.
Gdy wchodzę do sklepu, niezależnie od tego, czy jest to mały spożywczak, supermarket, hipermarket czy delikatesy z super ekskluzywnymi produktami, chcę jak najszybciej te mury opuścić. Produkty chwytam żwawo i błyskawicznie, niczym przyczajony tygrys, ukryty tur. Decyzje podejmuję lotem błyskawicy. Nie żebym brała do ręki byle co: owszem, zwracam uwagę na cenę, odtwarzam w swojej głowie wspomnienie smaku, dokonuję szybkiego porównania i analizy, jakich składników potrzebuję do przygotowania potraw. Ale kluczem jest to, że wykonuję to ekspresowo. Nie żebym kupowała mało, wprost przeciwnie: zawsze więcej niż planowałam i to jest zwykle powodem frustracji. Po co to kupować, skoro i tak zaraz zostanie zjedzone? Pytam siebie wściekła. 😉
Córki wiedzą, że gdy wracają do domu z tatą, odwiedzą najprawdopodobniej ze trzy sklepy: w tym kupią nabiał i ryby, w tamtym warzywa i owoce, a może jeszcze na końcu zajadą do jakiejś cukierni lub piekarni? Natomiast z mamą – tragedia, nuda i zmuła.
– O nie, będziemy mogły zajechać tylko do jednego sklepu! – wykrzykuje z żalem starsza córka zorientowawszy się, że za kierownicą siedzi matka, a nie ojciec. Młodsza idzie chyba na szczęście w moje ślady, choć nie mam jeszcze pewności.
Podobnie zupełnie nie potrafię obudzić w sobie instynktu łowcy ubraniowego. Zupełnie nie kręci mnie polowanie na ubrania, przechadzanie się z bronią, wróć: portfelem po galeriach handlowych, czajenie się na zdobycz, wreszcie: gdy wygląda smakowicie – jej chwytanie. Jeżeli po jednej stronie osi umieścilibyśmy osoby lubujące się w przechadzkach po alejkach galerii handlowych, to ja, Nishka, znalazłabym się po drugiej stronie osi. Do galerii wpadam najrzadziej jak mogę i jak mogę najszybciej wypadam. Gdy tam jestem, czuję złość! Owszem, lubię mieć nowe ubrania, ale sam proces kupowania… brr!
Wiem, że niektórzy lubią sobie w ramach poprawy humoru urządzić przechadzkę po galerii handlowej. Albo traktują to jako sposób na spędzenie czasu, np. soboty. Mnie taki akt humor zawsze psuje.
(Mąż aż takim sympatykiem zakupów nie jest, ale gdy wizyta w galerii handlowej jest nieunikniona, staram się w ostatniej chwili z niej wymigać i mąż jako jedyny dorosły pełni rolę towarzysza zakupów córek. Na szczęście córki są już na tyle duże, że najchętniej robią zakupy same.)
Zostaje mi jeszcze internet. Tu podobnie: szukam, patrzę i w ciągu kilku sekund podejmuję decyzję:
chcę = kupuję
lub
nie chcę = nie kupuję.
Nie dla mnie wielogodzinne buszowanie po stronach wu-wu-wu w poszukiwaniu wymarzonych modeli. Uch, jak mnie to irytuje! Jak drażni mnie ilość otwartych okienek! Jakim wstrętem napawa szukanie odpowiednich rozmiarów, kolorów, fasonów! I to wrzucanie do koszyka! Choć oczywiście z dwojga złego sto razy bardzie wolę koszyk wirtualny niż realny.
Decyzje podejmuję zwykle spontanicznie, pod wpływem chwili, bez namysłu. Prawdopodobnie jestem typowym impulsywnym kupowaczem: gdy gdzieś natknę się na jakąś dobrą recenzję produktu lub książki, to bach, od razu to kupuję. Gdy zakończę transakcję, nie analizuję potem, czy aby na pewno to był dobry ruch. I odwrotnie: gdy czegoś nie kupię, nie rozpamiętuję „co by było gdybym jednak to kupiła”.
Natomiast mój mąż, znalazłszy w internecie interesujący go produkt, zaczyna analizować. Szuka opinii. Czyta recenzje. Roztrząsa skład. Porównuje cechy produktu. Bada konkurencję. Trawi w głowie. Penetruje. Prześwietla. Następnego dnia zadaje sobie pytanie, czy aby na pewno potrzebuje tego. Słowem, zakupowy proces trwa zwykle kilka dni. Gdy kupi, zastanawia się potem, czy to był aby na pewno dobry ruch? Może jednak trzeba było zdecydować się na inny model? Droższy, ale solidniejszy? Tańszy, ale ładniejszy? itd.
– Trzeba zajechać do sklepu? – wysyła mi czasem smsa.
– Nie – odpisuję.
– Na pewno? Może chociaż sól?
– Nie.
– 🙁 🙁 🙁
I wiecie, niby te smutne buźki to żart, ale ja wiem, że on naprawdę się tym martwi. 😀
Oto moja spowiedź, spowiedź dziwacznej konsumentki. 😉
Dopisek dzień później: aż dziw, że zapomniałam w tekście opisać sytuacji, o której opowiadałam wczoraj na filmie na „Instagram stories”. Otóż zepsuł nam się stary odkurzacz (który służył nam wiele lat) i tak mnie to denerwowało, że poszłam do sklepu i raz dwa kupiłam nowy bez konsultowania tego z mężem. Nie konsultowałam, bo on jednak twierdził, że da się naprawić stary, ale tygodnie mijały i nic z tego nie wynikało, a odkurzanie słabo działającym odkurzaczem bardzo mnie irytowało. Weszłam do sklepu, raz dwa dokonałam wyboru i kupiłam dumna z siebie. Można szybko? Bez tracenia czasu na analizowanie? Można – rzekłam i uśmiechnęłam się pod nosem.
Kilka dni temu, po dwóch miesiącach nowy odkurzacz zepsuł się, a ja oczywiście nie mogę znaleźć karty gwarancyjnej, bo pewnie wyjmując ją z torby zakupowej pomyślałam, po co, na pewno się nie zepsuje! YOLO! 😉
Gdyby to był odkurzacz zakupiony przez męża, gwarancja na pewno byłaby w wiadomym miejscu, tak jak i wszystkie gwarancje sprzętów AGD i RTV.
Wiozę dziś w tajemnicy odkurzacz to serwisu naprawczego, mam za swoje i „czekam” aż mąż zacznie mi to wygarniać. I jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że zakupy nie dla mnie i nie znoszę ich! 🙂