Jak wychowawczyni mojej córki, mimo że jej zadaniem jest szkolne wychowawstwo naszych dzieci, spróbowała wychować i nas, rodziców. I słusznie.
Dziś wybieram się na szkolne zebranie i przypomniało mi się, co wychowawczyni powiedziała nam na ostatnim spotkaniu. Jest to na tyle ważna refleksja, że już wiem, że to będzie – przynajmniej dla mnie – jeden z ważniejszych blogowych tekstów.
Zacznę jednak od tego, że jestem pod wrażeniem nowej wychowawczyni mojej młodszej córki. Nowej, bo córka kilka miesięcy temu skończyła etap tzw. „nauczania początkowego” i rozpoczęła naukę w IV klasie.
Wychowawczyni ma na pierwszy rzut oka dość „groźny” styl zachowania, jest pewna siebie, wymagająca, ale też dowcipna, czasem ni stąd ni zowąd tak zażartuje, że hej. Ma duży posłuch wśród dzieci. Są w nią wpatrzone jak w obraz: jest tak, jak pani mówi. Ma jasne zasady, jest konsekwentna. Przykładowo, nie można rozmawiać na lekcjach i koniec. Pani nie krzyczy, pani wyraźnie artykułuje, czego wymaga i jakie są jej oczekiwania i nikt nie ma co do tego wątpliwości. Inną ważną cechą jest to, że jest sprawiedliwa: nie faworyzuje nikogo, nie ma swoich „pupilków”.
Uczniowie słuchają nauczycielki, bo ją szanują, a nie dlatego, że jej się boją. To jest moim zdaniem klucz do bycia autorytetem. Dziecko wie, czego może się po dorosłym (nauczycielu i rodzicu) spodziewać, zasady gry są wyraźnie określone. Dorosły jest przewidywalny.
Starsza córka miała w podstawówce, zarówno w klasach I-III, jak i IV-VI bardzo podobne wychowawczynie i wspominam okres współpracy z nimi bardzo dobrze. (w gimnazjum jest niestety nieco inaczej, ale to już inny temat :). Wiedziałam, że jeżeli narzekają na zachowanie mojej córki to mają ku temu powód: coś w jej sprawowaniu rzeczywiście wymaga naprawienia, a nie dzieje się tak z powodu osobistych antypatii nauczycielki do ucznia. Czułam się przy nich bezpiecznie i ufałam im. Cieszę się, że moja młodsza córka też wreszcie trafiła na taką wychowawczynię.
Pani ma jeszcze taką sympatyczną cechę, że nie bawi się w konwenanse, jakieś tam co wypada a co nie, jest bardzo szczera i prostolinijna, mówi prosto w mostu, co myśli. Nawet jeżeli ma być to udzielenie reprymendy rodzicom. 🙂 I właśnie o tym miał być dzisiejszy tekst.
Otóż na grudniowej wywiadówce wychowawczyni, omówiwszy kilka spraw formalnych, w pewnym momencie zmierzyła nas, rodziców siedzących w szkolnych ławkach wzrokiem i wypaliła:
– Drodzy państwo. Czy moglibyście dać swoim dzieciom spokój, jeżeli chodzi o oceny? To, co się dzieje w tej klasie, to po prostu tragedia. Dostanie uczennica „4+” i płacze. Dostanie „5” i chce poprawiać na „6”. Skąd one biorą takie postawy? Niech państwo sobie teraz uczciwie przed sobą odpowiedzą na pytanie:
Czy jak dziecko wraca do domu z informacją, że dostało z klasówki czwórkę, to czy przypadkiem nie reagujecie słowami:
„- Dlaczego nie piątkę?”
Bo skądś to muszą znać. Tę pogoń za naj-lep-szy-mi ocenami!
Czy naprawdę chcecie wpędzić swoje dzieci w wyścig szczurów i zafundować im życie na takich zasadach?
Czy mogliby państwo wreszcie zrozumieć, że „4” to, jak sama nazwa tej oceny wskazuje, ocena „dobra”? Dobra. Nie zła, lecz dobra. A trójka to „dostateczna”? Dos-ta-tecz-na, czyli zgodnie z definicją słownika języka polskiego: wystarczająca, zadowalająca.
I ta rywalizacja między dziećmi, której przejawy dochodzą czasem do mnie, gdy spaceruję na przerwie po szkolnym korytarzu:
„Co dostałaś z testu?” – pyta koleżanka koleżankę.
„Piątkę” – odpowiada z dumą.
„A ja szóstkę” – przebija tę pierwszą.
„Aha..” – odpowiada druga, już swoją piątką zawiedziona, bo koleżanka wypadła lepiej.
Znacie mnie państwo już kilka miesięcy i wiecie, że jestem wymagająca. Uważam, że trzeba się uczyć i traktować szkołę poważnie. Odrabiać lekcje, robić na bieżąco zadania, ćwiczyć, przygotowywać się do klasówek, testów. Ale odczepcie się już od tych ocen. Poza tym zrozumcie i zaakceptujcie fakt, że niektóre dzieci mają zdolności w przedmiotach ścisłych, a inne nie. Niektóre pięknie mówią i piszą, a inne nie. Nie można być ze wszystkiego najlepszym, a nawet dobrym. Wyluzujcie, bo wasze dzieci będą wiecznie nieszczęśliwe.
Wszyscy zaniemówili, nikt nie odważył się z panią dyskutować. O ile dobrze pamiętam, nikt nic nie dodał, bo co tu dodawać? Uważam, że nauczycielka miała absolutną rację. I mimo że jej zadaniem jest szkolne wychowawstwo naszych dzieci, spróbowała – i słusznie – wychować i nas, rodziców.
Ja akurat co do ocen nigdy nie wywierałam na córki presji (choć przyznam, że mają bardzo dobre oceny, mam nadzieję, że nie jest to powód do niepokoju :)). Co więcej, częściej jest odwrotnie: to ja pocieszam je, gdy dostaną gorszą ocenę i próbuję wybić im z głowy tę momentami przesadną ambicję. Zastanawiam się jednak teraz, czy przypadkiem zbyt nie naciskam na „osiągi” – chwaląc dzieci za osiągnięcia: szkolne, sportowe, krasomówcze, porządkowe, towarzyskie, dowcipne itd. Czy nie powinnam chwalić ich za całokształt, przede wszystkim za to, że są i jakie są, a nie za to, co osiągnęły i zrobiły?
Znam ludzi, którzy dziś, będąc dorosłymi, mimo że osiągnęli szczyt: zawodowy, finansowy, „towarzysko-rodzinny” to wciąż nie mogą poczuć się z siebie, tak po prostu, zwyczajnie zadowoleni, bo gdzieś z tyłu głowy wciąż rozbrzmiewają w nich (często nieuświadomione) słowa rodzica:
– Mogłeś się bardziej postarać.