Większość naszych życiowych problemów wynika z tego, że nie umiemy pogodzić się z tym, że coś mija, że coś się kończy. Uprzedzam: to nie jest tekst o polityce ani wczorajszych wyborach, to przypadek, że publikuję go akurat dziś.
Kiedy tydzień przed publikacją piszę ten tekst, obok mnie umiera mój kot. Kto kiedykolwiek miał zwierzę, rozumie, dlaczego teraz płaczę.
Nie zapomnę tych chwil jak rano tuż po przebudzeniu stawałam z filiżanką kawy i rozmarzona zerkałam przez okno na drzewa osnute mgłą, a zastawałam widok ukręconych łbów ptaszków, flaków upolowanych myszek i innych zmasakrowanych wnętrzności, które kotka z dumą prezentowała mi, stojąc na parapecie.
Nie zapomnę tych chwil jak po południu, gdy wjeżdżałam samochodem na podwórko, biegła na powitanie, by po chwili zatrzymać się i powoli, zblazowana iść w moją stronę, bo przecież jej jako kotce nie przystoi tak ekscytować się widokiem człowieka, phi.
Nie zapomnę tych chwil jak wieczorem mąż doprowadzał mnie do szewskiej pasji i szłam do kotłowni powiesić pranie (każdy ma swoje sposoby na wyładowanie się), a wylęgująca się na piecu kotka podnosiła na mój widok głowę i leniwie acz stanowczo rzucała:
– Miał.
Podejmowałam wtedy grę i odpowiadałam jej:
– Nie miał. Nie miał racji, Zośka, co ty gadasz.
Uwielbiałam ją. Kochałam ją. Traktowałam ją jak trzecią córkę.
Choć gdyby znalazła się w niebezpieczeństwie, np. w ogniu, wodzie czy wypadku samochodowym i musiałabym dokonać wyboru: ratować ją, moją ukochaną kotką, czy obcego człowieka: uratowałabym człowieka.
*
Jestem u weterynarza już trzecią godzinę: podajemy jej tlen i kroplówkę, jej stan nie polepsza się, jest coraz gorzej.
Jest młoda, ma dopiero 4 lata i kilka miesięcy. Przeliczając na ludzkie lata, moja rówieśnica, 34-latka. Jeszcze kilkanaście dni temu była wesołą, pełną energii kotką. Dziś leży obok mnie ledwo żywa.
Tak bardzo cierpi, jest już cieniem kota. Gdy patrzy na mnie ostatkiem sił, widzę w jej spojrzeniu błaganie:
– Nishka, pomóż mi.
Telefonuję do męża.
– Chcesz, żeby weterynarz ją uśpił? – pyta mnie.
– Nie chcę. Ale to chyba jedyne wyjście. Nie wiem, sama nie wiem. Wiadomo, że nie chcę – płaczę. – Ale nie mogę patrzeć na to jak cierpi, ona ledwo żyje, każdy oddech sprawia jest cierpienie. Mam mętlik w głowie, nie wiem co robić, dlatego dzwonię do ciebie.
– Teraz nie. Daj dzieciom pożegnać się z nią.
Oczywiście, że tak. Też to wiem, ale emocje przysłoniły mi zdrowy rozsądek. Przecież wiem, że pożegnanie jest bardzo ważnym, choć często bagatelizowanym, ceremoniałem.
Pożegnanie, czyli uświadomienie sobie straty, pogodzenie się z nią i przeżycie jej. Akceptacja odejścia, przeminięcia, rozstania, śmierci.
Wiecie, że większość naszych życiowych problemów wynika z tego, że z kimś lub czymś się nie pożegnaliśmy?
A takich pożegnań zdarza się w życiu wiele. Skończenie szkoły, rozstanie z chłopakiem, rozwód, emigracja do innego kraju, pożegnanie ze zdrowiem: wieść o chorobie, wyprowadzka dziecka, śmierć rodzica.
Często, gdy coś się kończy, np. związek, to zamiast to „pokontemplować”, zagryzamy pięści i cedzimy przez zęby:
– Nie ma co się rozczulać, idę dalej, jakoś to będzie.
Tymczasem, żeby pogodzić się ze stratą, niezbędne jest tzw. przejście żałoby.
Elisabeth Kubler-Ross, autorka książki „Rozmowy o śmierci i umieraniu” wyróżniła:
5 psychologicznych etapów żałoby i pożegnania się
Ten schemat można odnieść do każdego końca: końca zdrowia, końca związku, końca życia, końca mieszkania z rodzicami. Przedstawię to na przykładzie uczuć, które odczuwałam, dowiedziawszy się, że moja kotka jest chora.
1. Zaprzeczenie
Nie, to niemożliwe, że ona umiera. Weterynarz na pewno pomylił się, ona po prostu jest zmęczona, nie wracała do domu przez cztery dni, może bała się jakiegoś psa. Wróci do zdrowia, wyjdzie z tego zapalenia płuc i nerek. I kocia białaczka?! Ejże, to niemożliwe, że jest na to chora!
2. Gniew
Dlaczego przytrafiło to się akurat nam?! Zawsze tak o nią dbaliśmy! Czym to biedne zwierzę zasłużyło sobie na to cierpienie? Nigdy więcej nie chcę mieć już zwierzęcia. Człowiek przywiązuje się, kocha jak swoje dziecko, a potem musi patrzeć jak umiera, bo zwierzę zawsze odchodzi wcześniej niż człowiek. Argh!
3. Targowanie się (negocjacje)
Ugotuję jej najlepsze mięso jakie tylko dostanę, kupię jej najlepszy termofor, załatwię najlepsze lekarstwa, codziennie będę godzinami podawać jej kroplówkę i tlen. Wtedy na pewno wyzdrowieje.
4. Depresja
Ech, to wszystko nie ma sensu, po co ja to robię, ona i tak umrze 🙁
5. Akceptacja
Nie zmienię tego. Nasz kot jest bardzo chory i lada dzień umrze. Muszę pogodzić się z losem. Taka kolej rzeczy: coś się zaczyna, coś się kończy.
*
Żeby skutecznie, czyli w pełni pożegnać się, niezbędne jest przeżycie ostatniego etapu, czyli akceptacji. Niestety bardzo często nie dochodzimy do tego, bo tłumimy łzy, wyciszamy smutek.
Udajemy przed światem i przed samym sobą, że wszystko jest w porządku. Zwykle zaczynamy wtedy pędzić, gonić, zagłuszać się pracą, pasją, używkami, internetem, czymkolwiek: byle nie myśleć.
Dlatego, kiedy moje dzieci kilka dni temu dowiedziały się o śmierci kotki: (umarła naturalnie, gdy weterynarz dawał jej kroplówkę) nie pocieszałam córek. Nie chroniłam ich przed smutkiem. Nie przekazywałam im tej informacji „opakowanej”, a już zupełnie nie wyobrażam sobie, żeby zataić przed nimi fakt, że umarła, mówiąc, że np. uciekła, kto wie, może wkrótce wróci itp.
Kiedy powiedziały, że jest im tak smutno, że nie chcą następnego dnia iść do szkoły, pozwoliłam im na to. Nie zachęcałam, by „wzięły się w garść”, nie mówiłam:
– Dziewczyny, głowa do góry, jakoś to będzie! Zaraz będziemy mieć nowego kotka, nie smućcie się tak.
Tylko płakałam razem z nimi. Dziś, gdy upłynęło już kilka dni nadal momentami dopada nas smutek, ale już zaakceptowaliśmy tę stratę, już to rozumiemy, już pogodziliśmy się z tym.
*
Żyjemy w świecie, w którym nie ma miejsca na smutek i łzy. W którym wszyscy muszą być uśmiechnięci i DZIELNI. A to często tylko przykrywka, bo żeby szczerze się uśmiechnąć, trzeba również umieć zapłakać.
Pisałam o tym, w nieco innym ujęciu, dwa lata temu w tekście Nie bójmy się smutku: zapraszam do lektury.
Zachęcam również do dyskusji. Wybaczcie, ale w związku z konkursem mam włączoną moderację komentarzy. To nic, po prostu trzeba chwilę poczekać aż je zaakceptuję, staram się robić to jak najszybciej.
*
Co ciekawe, pomysł na ten tekst zrodził się dwa tygodnie temu, kiedy moja kotka hasała jeszcze zdrowa. Zrodził się w momencie, gdy podczas pierwszej tury wyborów prezydenckich byliśmy w komisji wyborczej, czyli w przedszkolu, do którego uczęszczały moje dzieci. Młodsza córka (9-letnia) zaczęła nagle z trudem tłumić łzy.
– Co się stało? – spytałam, zaskoczona. – Ojej, chyba nie płacze nad frekwencją wyborczą? – zażartowałam sobie w duchu.
– Bo, bo, bo.. zrozumiałam, że już nigdy nie wrócę do przedszkola – wycedziła kompletnie przybita.
Spojrzałam na nią ze współczuciem. Przytuliłam ją, a w duchu pomyślałam sobie: ” A co ja mam dopiero czuć? Przed chwilą zdawałam maturę, a już zaraz emerytura!” 😉