Pamiętam, że gdy około 2010 roku zakładałam konto na Facebooku, to nazwałam się „Natalią Te”: nie zdradziłam swojego nazwiska. Zdjęcie profilowe, które wybrałam, ukazywało moją twarz z zamkniętymi oczami, byłam dość trudna do rozpoznania. Do grona znajomych przyjmowałam wyłącznie osoby bardzo dobrze mi znane.
Internetowa anonimowość w Web 1.0
Słowem, miałam w sobie pewną dozę nieufności i czujności charakterystyczną dla użytkowników tzw. Web 1.0. Gdy zostałam internautką, czyli około 2005 roku, udzielałam się na forach internetowych i kilku blogach i wszyscy, łącznie z autorami blogów, byliśmy anonimowi: kryliśmy się pod nickami i awatarami i nie zdradzaliśmy żadnych prywatnych danych osobowych: nazwisk, adresu zamieszkania, wizerunku. Nigdy nie było wiadomo, kto się kryje po drugiej stronie monitora. Darzyliśmy się sympatią, lubiliśmy spędzać ze sobą czas, ale każdy z nas z tyłu głowy miał wpisaną ostrożność. Bo tak naprawdę nie było pewności, z kim ma się do czynienia. O tych czasach mówi się jako o „internetowej anonimowości Web 1.0”.
Internetowy ekshibicjonizm w Web 2.0
Kilka tygodni lub miesięcy po tym, jak pierwszy raz zalogowałam się na Facebooku, zaczęłam odkrywać coraz więcej kart. Zdradziłam swoje nazwisko, ukazałam twarz. Wrzuciłam zdjęcia córek, fotki z rodzinnej wycieczki. Przecież to normalne, każdy tak robi. Zaczęłam przyjmować do grona znajomych wszystkie osoby, z którymi rozmawiałam na żywo, nieważne ile czasu i kiedy. To, co kiedyś wydawało mi się sferą sacrum: czyli moja prywatność, stało się sferą profanum: dostępną dla wszystkich. Zaczęła zacierać się różnica między tym, co prywatne i publiczne. Stałam się typowym użytkownikiem tzw. Web 2.0 funkcjonującym w portalach społecznościowych: gotowym dzielić się z siecią bardzo osobistymi informacjami na swój temat. Nie mamy przed sobą tajemnic. Ufamy sobie. Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. O tych czasach mówi się jako o „internetowym ekshibicjonizmie Web 2.0”.
Gdy pod koniec 2012 roku wpadłam na pomysł, żeby założyć blog, skonsultowałam z córkami, czy mogę cytować na nim nasze rodzinne dialogi. Zgodziły się, ale postawiły jeden warunek:
– Dialogi tak, ale naszych zdjęć nie – postanowiła starsza córka, wówczas 12-letnia, a w jej ślad poszła młodsza, 7-letnia siostra.
Pisałam o tym w tekście Dlaczego nie publikuję na blogu zdjęć swoich dzieci. Czy gdyby córki nie zabroniły mi, publikowałabym na blogu ich zdjęcia? Myślę, że tak. Czy gdybym po raz trzeci została mamą, publikowałabym dziś zdjęcia niemowlęcia, które przecież nie mogłoby zaprotestować? Nie.
Uwaga: dzisiejszy tekst nie ma na celu krytyki osób, które publikują zdjęcia dzieci w sieci. Opisuję swoje doświadczenia i historię i próbuję spojrzeć na to zjawisko oczami socjolożki, którą oprócz bycia blogerką jestem. 🙂
Zatarła się różnica między tym, co prywatne a publiczne
Im więcej osób zachowuje się w określony sposób, tym większe prawdopodobieństwo, że stanie się to normą społeczną. Wydaje mi się, że skłonność do ujawniania intymnych spraw będzie coraz bardziej postępować, będzie coraz mniej tematów tabu. Coraz częściej w portalach społecznościowych migają mi zdjęcia testów ciążowych, USG ciąży.
Może wkrótce mignie mi film ukazujący, jak doszło do zapłodnienia? Możesz nazywać to pornografią, ale dla mnie to piękny i mistyczny akt stworzenia, moment, w którym powstało nasze dziecko i chcę podzielić się tym z innymi – powie autor.
Dziś dziwakiem zaczyna być ktoś, kto stawia mur między sferą intymną a publiczną. Masz coś do ukrycia? Dlaczego nie publikujesz zdjęć swoich dzieci? Może po prostu są brzydkie, co?
„Skurcze już regularne, rozwarcie 7 cm. Aaaa, trzymajcie kciuki!”
Myślicie, że przesadzam? Kilkanaście miesięcy temu zatelefonowała do mnie dziennikarka z portalu Babyonline z pytaniem, co sądzę o coraz popularniejszej modzie na wrzucanie filmów z porodu do sieci. Tak, z porodu.
Moja wypowiedź i tekst dostępny jest tutaj. Powiedziałam między innymi, że:
Zmiany we współczesnym świecie następują bardzo dynamicznie. Gdy powstały portale społecznościowe, ludzie początkowo z nieufnością publikowali tam swoje zdjęcia, wielu nie zdradzało swoich imion i nazwisk. Jednak z każdym kolejnym rokiem można zaobserwować coraz większą potrzebę dzielenia się z „internetem” wszystkim co się ma. Ludzie pokochali relacjonowanie na bieżąco swojego życia. Zaczęło się od „teraz piję kawę”, a skończy się „teraz rodzę”? (…) Skąd u ludzi taka potrzeba ekshibicjonizmu? Myślę, że zagalopowali się trochę w tym odznaczaniu kolejnych etapów życia na swojej facebookowej osi czasu.
Dla zainteresowanych tematem polecam artykuł w Newsweeku: Na Facebooku i ty jesteś ekshibicjonistą – o śmiałości użytkowników w publikowaniu intymnych informacji:
Gdy fasolkę już widać na USG, to zaraz po wyjściu od ginekologa wrzuca się na fejsa zdjęcie USG. Można też wrzucić zdjęcia swojego brzucha. A po porodzie to już głównie dziecko: jak się mu przecinało pępowinę, jak mu się chce spać albo jak nie śpi, uśmiecha się, płacze, ząbkuje, siada, wstaje, idzie…
Internetowy ekshibicjonizm nastolatków – artykuł w Polityce o śmiałości i bezrefleksyjności nastolatków w publikowaniu bardzo intymnych informacji o sobie, w tym również o życiu seksualnym.
Jak będzie 100 widzów, to pokażę cycki
Człowiek zero w erze social media
„Osobą zero”, czyli pierwszą z pierwszych w erze social media była JenniCam, która w 1996 roku, mając wówczas 19 lat kupiła sobie kamerkę i wpadła na pomysł, by udostępniać strumień ze swojego życia w sieci. 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Fani, a obserwowało ją 7 milionów osób, śledzili różne momenty jej życia: jak spała, jadła, rozmawiała ze znajomymi, ubierała się, czytała, oglądała film. Była to pierwsza na świecie strona tego rodzaju: reality show Big Brother powstał rok później: w 1997 roku. Nie było jeszcze wtedy Facebooka: który światło dzienne ujrzał dopiero w 2004 roku. Transmisja na żywo z życia Jennie trwała siedem lat, aż któregoś dnia, w 2003 roku nagle z sieci zniknęła. Jej historię możecie przeczytać w tekście Patient Zero of the selfie age. Dziś żyje sobie bez fejsbuka, instagrama, twittera i snapczata, słowem zupełnie z dala od social media. 🙂
Pod koniec lat 90. i na początku 2000 roku media i „zwykli” ludzie nie mogli przestać się Jenny dziwić: jak to możliwe, żeby relacjonować na żywo swoje życie i pokazywać je obcym ludziom? Dziś już nas to coraz mniej dziwi, prawda? Do wszystkiego można się przyzwyczaić.. 🙂
Nasza intymność staje się wszechobecna, kiedy ujawniamy ją na stronach internetowych.
pisze brytyjska badaczki sieci: Leisy Reichelt w tym tekście.
Skłonność do pokazywania najróżniejszych wycinków swojego życia: co zjadłem, co przeczytałem, co obejrzałem, co ubrałem, jak się na koncercie bawiłem prowadzi często do tego, że bardziej niż na kontemplowaniu tego, CO robimy, skupiamy się na tym, żeby to udokumentować. Ciekawie opisał to Janek Favre w tekście Czy wiesz, co to znaczy być tu i teraz?
Chcę uczyć dzieci dbania o swoją prywatność
Dziś, w ponad 100 krajach na świecie odbywają się obchody tzw. Dnia Bezpiecznego Internetu. Ten temat jest mi szczególnie bliski, o czym mieliście okazję przekonać się, bo przez ostatnie pół roku co miesiąc, w ramach cyklu „Dialogi o cyberświecie (i nie tylko)”, który prowadziłam we współpracy z Orange, publikowałam teksty związane z bezpieczeństwem dzieci i młodzieży w internecie. Projekt niby już się skończył, ale tak naprawdę trwa, bo temat wciąż aktualny.
Uczę dzieci stawiania granic. Stawiania granic między tym, co prywatne a publiczne. Dla dzieci i młodzieży żyjącej w erze social media i programów typu reality show, łamanie granic prywatności, społeczny ekshibicjonizm staje się czymś powszednim, normą. Nie chcę, żeby takim stało się również dla moich dzieci. Chcę, żeby były otwarte na ludzi, ale żeby były też czujne i ostrożne i żeby dbały o swój wizerunek.
O „reputacji online” więcej pisałam w tym tekście. Często te tematy porusza również Anatomia Kultury – bardzo polecam jej blog.
Uczę dzieci, żeby selekcjonowały informacje z życia prywatnego, którymi dzielą się w internecie. Ja na przykład nigdy nie zdradzam miejsca zamieszkania: ulicy i dzielnicy, w jakiej mieszkam ani dokładnego miejsca pobytu (zwłaszcza w czasie rzeczywistym), np. na wakacjach i chcę, żeby brały ze mnie przykład.
Pamiętam, że kiedyś jeden z komentatorów na fanpejdżu Nishki dowiedziawszy się z mojego fejsbukowego postu, że jestem z córkami nad jeziorem spytał, nad jakim konkretnie.
– Pojezierze Augustowskie – odpisałam.
– Ale jakie konkretnie jezioro? Jaka miejscowość? – dopytywał.
Nie dostawszy odpowiedzi zaczął być bardzo niespokojny, wyraził swoje oburzenie moim zachowaniem w komentarzu, a potem w prywatnych wiadomoścach. Dlaczego ukrywam dokładne miejsce pobytu? Może czytelnicy są ciekawi, jakie jezioro rekomenduję??? Dlaczego nie szanuję opinii i potrzeb czytelników?!
Odetchnęłam wtedy z ulgą, że nie zdradziłam nad jakim jeziorem można nas znaleźć. Co, gdyby ten pan okazał się człowiekiem niezrównoważonym psychicznie albo moim psychofanem i próbował mnie odnaleźć?
Wierzę w to, że 90% użytkowników internetu można zaufać. Jednak nie przemawia do mnie argument, że po co przejmować się tą 10%-wą garstką. Dlaczego mam zaprzestać publikowania co chcę, tylko dlatego, że mogą trafić nań zboczeńcy? Nie popadajmy w paranoję – krzyczą niektórzy. Dla mnie to nie jest paranoja: dla mnie to jest ostrożność. Podejrzewam, że połowa z dorosłych częstujących dzieci cukierkiem i zagadujących je nie ma złych intencji. Jednak uczymy dzieci, żeby nie wchodziły z nimi w interakcję.
Zakładam, że po drugiej stronie monitora może siedzieć każdy. Wśród tych miłych, przyjaznych, życzliwych ludzi może się zdarzyć obleśny, podający się za 12-letniego Wojtka dziad. Nie chcę, żeby miał dostęp do mojego dziecka. Nawet jeżeli ma się to ograniczać tylko do patrzenia na nie.
Może to paranoidalne, ale wolę dmuchać na zimne. W Nishce otwartej na ludzi, wierzącej w dobre intencje, otwartej i wyluzowanej, czyli typowej „użytkowniczce Web 2.0” pozostał kawałek Nishki czujnej i ostrożnej, ze wspomnieniami świata 1.0.
Bo w Internecie tak jak na drodze: trzeba stosować zasadę ograniczonego zaufania i mieć świadomość, że niektórzy uczestnicy życia drogowego lub internetowego mogą zachować się niezgodnie z panującymi zasadami. Oby było ich najmniej, czego sobie i Wam na drodze i w sieci życzę. 🙂