Jest wiosna 1999. Niedawno skończyłam 18 lat, wreszcie mogę wypłacić z banku pieniądze, które 10 lat temu wpłaciła mi babcia, robiąc wnuczce komunijny prezent.
Gdy odchodzę od kasy, chowam plik banknotów do portfela, a ten do torebki. Ruszam w stronę autobusowego przystanku, kropi deszcz. Jestem przejęta i poruszona, jakbym uczestniczyła w jakiejś misji. Nic dziwnego, nigdy nie miałam przy sobie takiej gotówki! W autobusie myślę o jednym: uważać i być czujnym.
– Uważaj i bądź czujna. Złodziej może czaić się wszędzie. Uważaj i bądź czujna. Złodziej może czaić się wszędzie – powtarzam sobie w myślach jak mantrę i trzymam mocno torebkę, my precious.
Autobus nagle hamuje, zderzam się z młodym mężczyzną, a dokładniej: wpadam w jego ramiona.
– Przepraszam – przepraszam go.
Nic nie odpowiada i zakłopotany odchodzi ode mnie w stronę drzwi, choć do przystanku zostało jeszcze kilka chwil. Robi mi się wstyd, mam wrażenie, że ucieka ode mnie w strachu przed tym, że znów na niego wpadnę, a przecież to nie moja wina, że kierowca tak gwałtownie zahamował. Poza tym nie musiał wcale stawać tak blisko mnie, jego wybór.
– Dobra, nieważne, nie będę sobie zawracać głowy jakimiś bzdurami – myślę. – Uważaj i bądź czujna. Złodziej może czaić się wszędzie. Uważaj i bądź czujna. Złodziej może czaić się wszędzie – wracam do swojej mantry.
I nagle, i wtem iluminacja. Rozpinam torebkę, wkładam do niej rękę. Nie ma portfela. NIE MA PORTFELA!!! Jeszcze raz sprawdzam, nie ma. Robi mi się słabo, brakuje mi tchu. Spoglądam na mężczyznę, na którego przed chwilą wpadłam, przypominam sobie, jak niestandardowo zareagował, powinien był przecież, gdy go przeprosiłam, odeprzeć: „Nic się nie stało”, a nie obrażać się i odchodzić ode mnie. Dochodzi do mnie, co się przed chwilą wydarzyło.
– Złodziej! – rzucam resztkami sił, bo szybkie i krótkie oddechy strachu odbierają mi energię.
Mężczyzna rzuca na mnie pogardliwe spojrzenie i oddala się, kierując się w stronę następnego wyjścia. Nie mam wątpliwości: to on zabrał mi portfel.
– RATUNKU! Złodziej! Okradł mnie! Pomocy! – krzyczę do ludzi.
Nikt nie reaguje. Jest 1999 rok, ludzie nie mają jeszcze smartfonów, które mogłyby stanowić dobre alibi dla ich nieobecności w autobusie tu i teraz („byłem tam, w świecie za monitorem, jestem niewinny”). Nie mają mimo to problemu, żeby odwrócić ode mnie wzrok i uznać, że sprawa ich nie dotyczy.
Odzyskuję siły i dopadam kolesia.
– Oddaj mój portfel, złodzieju! – krzyczę i ciągnę go za rękę.
– Zabierz te ręce, wariatko! Obmacywała mnie przed chwilą i znów próbuje! Zboczona! – krzyczy i wyrywa mi się.
– Proszę, ludzie, RATUNKU, pomóżcie mi! Ukradł mi portfel! – krzyczę ze łzami w oczach.
Wiem, że zaraz drzwi autobusu otworzą się, zbir ucieknie i będzie po wszystkim. Wszystkie oszczędności rozpłyną się.
A ludzie nic, siedzą. Nikt nie reaguje.
Nagle dostrzegam staruszka, idącego z pomocą laski w naszą stronę.
– Oddaj jej portfel, nikczemniku! – huczy staruszek.
Wiedząc, że zostały mi już tylko sekundy, zaczynam okładać młodego mężczyznę parasolką.
– Ratunku! – krzyczy teraz on. (Dziś, gdy przywołuję wspomnieniem ten obraz mnie atakującej parasolką, uśmiecham się. 😀)
– A co, jeżeli on naprawdę nie ukradł mi tego portfela? – przebiega mi przez myśl. Po twarzy lecą mi łzy, łzy strachu: straciłam właśnie ogromną jak dla mnie sumę pieniędzy, łzy smutku: z powodu znieczulicy ludzi, którzy udają, że nie widzą mojego dramatu i łzy zawstydzenia: bo może atakuję właśnie niewinnego kolesia.
I wtedy z płaczu wyrywa mnie odgłos przedmiotu upadającego na podłogę autobusu. Spoglądam w dół. To portfel. To mój portfel, który wypadł spod kurtki tego skurczybyka! Schylam się, w tym samym momencie otwierają się drzwi autobusu, złodziej ucieka.
– Nie złapaliśmy go, ale dobrze, wnusiu, że masz swój portfel – mówi dziadek. – Nieźle wymyśliłaś z tą parasolką! – śmieje się.
Zapłakana, uśmiecham się i dziękuję panu. Patrzę na ludzi. Kusi, żeby coś do nich powiedzieć, spytać złośliwie, czy widowisko umiliło im czas spędzony w autobusie i życzyć, żeby wkrótce poczuli na własnej skórze jak to jest spotkać się z obojętnością i biernością otoczenia. Nic nie mówię i wysiadam na następnym przystanku, mimo, że mieszkam znacznie dalej. Potrzebuję świeżego powietrza i samotności.
Przez najbliższy rok, gdy wspominam tę historię, czuję żal, smutek, zawód, rozczarowanie ludźmi. Nikt nie pomógł, nikt. Tylko jeden ledwo poruszający się staruszek. Jestem aż tak bardzo niewarta uwagi i niegodna pomocy?
A potem na studiach, na zajęciach z psychologii społecznej dowiaduję się o zjawisku, które nazywa się rozproszoną odpowiedzialnością lub dyfuzją odpowiedzialności lub efektem widza lub efektem obojętnego przechodnia. Efekt ów można w kilku słowach opisać tak: im więcej świadków kryzysowego wydarzenia, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zareagują.
Dlaczego w autobusie pełnym ludzi nikt, mimo mojego wołania o pomoc, nic nie zrobił? Bo każdy myślał, że zareaguje ktoś inny, że nie tylko na nim spoczywa odpowiedzialność i konieczność reakcji. Ponadto, jak to w każdej sytuacji kryzysowej była ona zdarzeniem niejasnym: nie wiadomo dokładnie, jak się w niej zachować, co budzi zwykle odruch szukania wskazówek w zachowaniu innych.
– Może skoro inni siedzą i nie reagują, to tak trzeba? Może ta 18-letnia Nishka naprawdę jest jakąś zboczoną wariatką i obwinia niewinnego człowieka o kradzież? Skoro inni ludzie nie wstają i jej nie pomagają, to ja też nie będę się wychylać i popatrzę sobie przez okno.
Klasyczny objaw konformizmu. Gdy dodamy jeszcze poczucie anonimowości, o które w tłumie nietrudno, mamy oto przykład obojętnego przechodnia.
Gdyby w autobusie jechała jedna osoba – jest bardzo prawdopodobne, że zareagowałaby – bo czułaby, że tylko na niej spoczywa odpowiedzialność.
Co robić, jak żyć?
Gdy zagraża Ci niebezpieczeństwo, wyłap z tłumu konkretną osobę i zwracaj się o pomoc bezpośrednio do niej.
NIE: „Czy ktoś mi może pomóc? Ludzie, ratunku!”
LECZ: „Panie w zielonym płaszczu! Łap złodzieja! Ukradł mi portfel! A pani w okularach, tak do pani mówię, proszę powiedzieć kierowcy, żeby nie otwierał drzwi, bo złodziej nie może wysiąść! Szybko!”
Ewentualnie można krzyknąć, po prostu: „Proszę pana!” I jeżeli ktoś się odwróci, to nie urywając kontaktu wzrokowego z nim, kontynuować: „Tak, do pana mówiłam, proszę mi pomóc!” Wtedy ta osoba nie ma wątpliwości: odpowiedzialność spoczywa właśnie na niej. Już nie jest anonimowa, już jest tą, która została poproszona o pomoc.
Postanówmy sobie jedno: skoro jesteśmy już świadomi istnienia mechanizmu rozproszonej odpowiedzialności, postarajmy się nigdy więcej nie być obojętnym przechodniem i reagujmy, nawet, gdy ktoś nie prosi nas bezpośrednio o pomoc. Bądźmy jak dziadek z mojej historii, na którego ów efekt nie zadziałał. 🙂