Gdy tydzień temu kładłam się spać, nic nie zapowiadało tego, co nadejdzie kilka godzin później. Otóż w nocy do mojego łóżka weszła Ona: Grypucha i nie wyszła już zeń przez najbliższy tydzień. Przypięła mnie kajdankami i poddawała najwymyślniejszym torturom.
Głowę ściskała mi obcęgami. Nie pozwalała mi jeść, mówić, dotykać komputera ani telefonu. Łaskawie godziła się na to, bym piła. Czasami przyduszała. Rzuciła na mnie klątwę duszącego kataru i dławiącego kaszlu.
Czasami udało mi się wybłagać ją, żeby choć na chwilę wypuściła mnie do łazienki. Przechodziłam kilka kroków…a ta podcinała mi nogi, w związku z czym padałam. Zdarzało się, że uderzała mnie od tyłu łomem w głowę, w związku z czym mdlałam…
Mój biedny Organizm tak się przed nią bronił, że uruchomił cały system odpornościowy i przez 5 dni ani razu nie zszedł poniżej 39 stopni, a momentami, gdy Grypucha zbyt łapczywie domagała się mej krwi, ustawiał mnie na 40,5..
Dziś rano podsłuchała chyba naszą rozmowę, podczas której zastanawialiśmy się, jak jej się ostatecznie pozbyć i uciekła przez okno. Ja jednak skutki jej pobytu odczuję jeszcze co najmniej kilka dni.
[box color=”orange” icon=”-„]W trakcie tych dni od części znajomych dostałam listy, które zaczynały się nieśmiałym „Co słychać?”. Kiedy otrzymali odpowiedź, że jestem w szponach grypy, padało: „Czułam, że coś musiało się stać bo nie było cię w ogóle na blogu”.
Dobrze, że tak to postrzegacie.
Skoro zabrałam się za pisanie bloga, to w normalnej sytuacji nie zniknęłabym na tydzień bez słowa wyjaśnienia. Za bardzo szanuję i cenię swoich Czytelników. W końcu piszę dla Was. Mam nadzieję, że w sytuacji, w której byłam obiektem napaści i tortur, jestem usprawiedliwiona?[/box]
Żeby wpasować się w formułę bloga, na koniec rodzinny dialog.
Starsza córka przypadkiem znalazła się tydzień temu poza domem i już tam, czyli w mieszkaniu babci została, by nie zarazić się od nas.
Młodsza zaś przyprowadziła Grypuchę ze szkoły. Pewnie wyglądało to tak:
– Dziewczyneczko… masz tu cukiereczka, pokażesz mi gdzie mieszkasz?
– Tak, proszę pani!
Pochorowała 3 dni, wyzdrowiała, zaraziła rodziców, którzy przechodzili to trzykrotnie ciężej i dłużej niż dziecko. I jak mierzyliśmy sobie temperaturę, ona też za każdym razem upierała się, by zmierzyć swoją.
– 39 – mówił o swojej mąż.
– 40 – mówiłam o swojej ja.
– 36,6! – radośnie wykrzykiwała córka, zajadając sobie cukiereczki.