– Mamo, jestem już zdrowy – oznajmił przed chwilą syn.
– Mhm – zdziwiłam się.
– Od dawna jesteś zdrowy.
– To mogę iść do przedszkola? Hurra! – wykrzyknął biedak, myśląc pewnie, że to jego rzekoma choroba jest powodem tak długiej absencji w przedszkolu.
– Jeszcze nie, jeszcze nie w maju, synku – odparłam, wzdychając. Bo że marzę o tym, żeby oddać go na kilka godzin – tego chyba dodawać nie muszę? 🙂 <jak widać on też o tym marzy, choć wyraz temu dał dziś dopiero pierwszy raz :)>
Od kilku tygodni często towarzyszy mi poczucie, że na coś czekam. Budzę się rano i myślę: byle do południa. Potem po południu: byle do wieczora. Wieczorem: uff, wreszcie. Czasem pojawia się lęk, że wieczór oznacza, że zaraz noc, a więc i poranek i dochodzę do wniosku, że nie ma się z czego cieszyć. ?
Są też chwile, w których pytam siebie, czy aby na pewno chcę iść życiu w tę stronę myślenia: kategoriami etapów, które zaliczam? Lub godzin i dni, które odhaczam?
Wiecie, gdy dziecko jest niemowlęciem, czekamy aż zacznie chodzić i mówić, gdy jest maluchem myślimy: kiedy wreszcie samo się sobą zajmie, a potem nagle, gdy kończy 20 lat, zastanawiamy się, jak to możliwe, że to tak szybko minęło?! (mam córkę, która za kilka miesięcy skończy tyle i wierzcie mi serio nie mam pojęcia, kiedy to się stało.).
Podsumowując: ostatnie tygodnie to dla mnie czas sinusoidy: od frustracji i czekania „aż skończy się dzień/miesiąc/rok” po akceptację i docenianie chwili. 🙂