– Dzień dobry – powitał mnie pan w biurze paszportowym. – A co tak dużo tych paszportów? – spytał z uśmiechem, gdy położyłam przed nim z pięć sztuk.
– A bo wie pan: dwa paszporty starszej córki, ostatnio gdy wyrabiałam nowy zapomniałam anulować, syna, mój… – wyliczałam.
– Pani paszport to już tak stare dzieje, nawet kolor inny, że nie będziemy już go unieważniać, bo i tak nikt pani nigdzie z nim nie puści – rzekł i odłożył go na bok.
– O, synek to taki maluszek jeszcze – zauważył, spojrzawszy na zdjęcie.
– Tak, ma dopiero 8 miesięcy – odparłam.
– Wygląda trochę jak dziewczynka, taki uroczy – dodał. – A córka to startowała chyba w konkursie na miss? Albo przynajmniej poszła na kasting. Ciekawa uroda.
Mówił to wszystko przypatrując się zdjęciom i w międzyczasie anulował stare paszporty. Wkładał je do dziurkacza, następnie w trzech miejscach przybijał czerwoną pieczątkę ANULOWANO i jeszcze, żeby na przejściu granicznym lub lotnisku nikt na pewno nie miał wątpliwości, że dokument jest już nieważny, przecinał ostatnią stronę okładki nożyczkami. Robił to wszystko automatycznie, na pamięć, przecież robi to codziennie od godziny 8 do 16, 5 razy w tygodniu, pewnie od kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu, lat.
– A teraz proszę położyć lewy palec tutaj – skinął na maszynę do odczytywania odcisków palców.
Położyłam lewy palec.
– Lewy.
– Ach, ten drugi lewy? – zaśmiałam się, zdejmując z maszyny zły lewy i kładąc ten dobry.
I tak sobie pomyślałam, że jak miło, jak dobrze, że ten pan, nie zatracił się w automatyzmie. Że mimo, że codziennie robi to samo: siada przy swoim biurku, przyjmuje ludzi, którzy go niczym nie zaskakują, bo obsługuje ich już na ostatnim etapie przygody związanej z wyrabianiem paszportu: finału, czyli odebrania go. Nie ma więc żadnych pytań o to, jak uzupełnić formularz, czy adres zamieszkania czy korespondencyjny, czy na pewno niezbędna jest obecność ojca dziecka? A kiedy najwcześniej będzie można odebrać? A czy można płacić kartą czy tylko gotówką? A dlaczego zdjęcie do prawa jazdy jest złe, skoro tu jest moja twarz i tu?
Nie, tu, w jego pokoju, wszystko jest jasne, oczywiste, nie pozostawiające wątpliwości. Oddajesz stary, dostajesz nowy. Koniec.
Czasem najwyżej, jak ja kilka dni temu, ktoś spyta nieśmiało, mimo że jak wół na kartce wisi zasada, że nie powinnam:
– A może mógłby pan wyjątkowo wydać mi też paszport mojego męża? Mam nawet jego stary paszport do anulowania…
– Oj nie, mąż musi pofatygować się sam – odpowie urzędnik przestrzegający zasad.
– Jasne, jasne, rozumiem – wymamroczę, chowając pospiesznie paszport małżonka.
To, co mnie w tym panu rozczuliło, to że nie wpadł w automatyzm każący traktować mu ludzi bezosobowo. Nie stał się maszyną, nie widzącą ludzi, a obsługującą petentów. Nie widział przed sobą formularzy z danymi, lecz ludzi, nosicieli tych danych. Był uważny. Był uważny na drugiego człowieka. Przy każdym zdjęciu zatrzymywał się i dzielił swoją uwagą i widać było, że fotka mojego syna naprawdę go rozczuliła, a zdjęcie córki zaintrygowało. I nie chodzi o to, że być może moje dzieci są wyjątkowe, bo jestem pewna, że dla niego każdy człowiek taki jest. Gdy rozmawialiśmy, patrzył mi w oczy i zaciekawiony słuchał, co mu odpowiem.
Owszem, może jest to jego sposób na radzenie sobie z monotonią pracy, ale to w żaden sposób nie pomniejsza tego co robi. Bądźmy jak ten pan. Bądźmy uważni na drugiego człowieka. 🙂