fot. Mały Kadr
Droga Mamo, która nie przepadasz za zabawą ze swoimi dzieckiem, odetchnij z ulgą. Wszystko z Tobą w porządku.
Wchodzenie w role podczas zabawy lalkami, pluszakami, pacynkami, układanie klocków, zabawa pociągowym torem wyścigowym, gra w chowanego, prace plastyczne, plastelinowe – wytrzymywałam zwykle kwadrans, góra dwa, a potem najchętniej ewakuowałam się.
Jedyną radość ze wspólnego spędzania czasu z dziećmi dawało mi głośne czytanie im książek, gdy były jeszcze w takim wieku, że same tego nie potrafiły. Lubiłam jeszcze edukacyjne zabawy w stylu porównania, skojarzenia, przeciwieństwa itd. Ale te figle i psoty z lalkami i pluszakami pod tytułem:
– Hej, jestem kotkiem.
– Ja też jestem kotkiem.
– Jak masz na imię?
– Mruczuś.
– A ty?
– Pazurek.
O rany, jak to mnie męczyło…
Teraz z rocznym synem jest podobnie: układaniu wieży z klocków, którą zaraz burzy czy rzucaniu piłeczką mogę oddawać się maksymalnie pół godziny, a najchętniej przerwałabym to po kwadransie. A jednocześnie, gdy jestem w domu, prawie ciągle mam go przy sobie, jesteśmy dużo razem, ale niekoniecznie oddajemy się wspólnej zabawie.
Czy oznacza to, że nie lubię spędzać ze swoimi dziećmi czasu? Lubię! Lubię rozmawiać z nimi, żartować, jeść wspólne posiłki, chodzić na spacery, leżeć na plaży, jechać na wycieczkę, łaskotać, wygłupiać się, pływać w jeziorze, jechać na rowerze – ale nie lubię bawić się z nimi zabawkami. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem dzieckiem!!!
Przy każdym z trojga moich dzieci tak miałam i przyznam, że nie czułam przez to zbyt dużych wyrzutów sumienia.
– Cóż, może i jestem wyrodną matką, ale nie jestem w stanie godzinami bawić się z dziećmi zabawkami – wzruszałam ramionami.
Jednak nie mając pewności, czy moja postawa na pewno jest słuszna, nie komunikowałam tego tutaj na blogu. Bo kto wie, czy utwierdzanie w przekonaniu innych rodziców, którzy tak mają, jest aby na pewno słuszne. Aż tu miesiąc temu z wizytą wpadła do mnie Magda Komsta z wymagające.pl (polecam jej blog!) i podarowała mi w prezencie książkę Jak Eskimosi ogrzewają swoje dzieci (polecam również!).
Autorka przygląda się rodzicielstwu w różnych rejonach świata i rozmawia o tym z tamtejszymi rodzicami, antropologami, psychologami, lekarzami. Co ciekawe, w książce nie znajdziemy odpowiedzi na tytułowe pytanie, za to na wiele innych i frapujących tak, np. dlaczego w Argentynie dzieci chodzą spać bardzo późno? Czy to źle wpływa na ich zdrowie? Dlaczego w Chinach dzieci tak łatwo, szybko i bezstresowo odpieluchowują się? Jak Japończycy pozwalają swoim dzieciom na kłótnie? i wiele innych.
Ja poświęcę dziś uwagę jednemu rozdziałowi, z którego dowiedziałam się, że idea zabawy rodzica z dzieckiem jest tak naprawdę wymysłem ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie jest wytworem natury, lecz kultury.
Cytowany przez Autorkę amerykański historyk w swojej książce „Children at Play: An American History” (Dzięcieca zabawa w historii Ameryki) prześledził, jak dorośli przejęli czas zabawy, przez setki lat zarezerwowany wyłącznie dla dzieci. Tak: przez setki i tysiące lat dzieci bawiły się SAME ZE SOBĄ, nie potrzebując do tego dorosłych. 🙂 I nagle, w XX wieku rodzicom zaczęło się wydawać, że ich obecność jest niezbędna, że dzieci w tym dzieciństwie same sobie nie poradzą! Duży udział miał w tym zjawisku fakt nadejścia okresu „złotej ery zabawek” – jak nazwał autor okres masowej produkcji zabawek: klocków, lalek, gier planszowych, słowem: biznesu zabawkarskiego.
Tak jak wcześniej to dzieci były odpowiedzialne za swoją rozrywkę, tak nagle okazało się, że jest za nią odpowiedzialny rodzic. Momentem przełomowym dla tego zjawiska okazał się program Klub Przyjaciół Myszki Miki wyświetlany w amerykańskiej telewizji od połowy lat 50. sponsorowany przez firmę Mattel.
Od tego czasu, a dziś mamy tego moment kulminacyjny, producenci zabawek zaczęli być obecni wszędzie: w świadomości rodziców miała na stale zagościć myśl, że dziecko absolutnie koniecznie potrzebuje zabawek i to nie tylko na święta Bożego Narodzenia i urodziny, nie, nie, to za mało! Żeby „dobrze” się rozwijać, potrzebuje mieć mnóstwo zabawek! Bez nich nie będzie mieć szczęśliwego dzieciństwa! Bez nich nie będzie się rozwijać tak jak trzeba! Co więcej: najlepiej, żeby tymi zabawkami dziecko bawiło się razem z rodzicem – to gwarancja szczęśliwego i inteligentnego życia i budowania silnej więzi!
Ani ja, ani Autorka książki, ani wspomniany historyk nie mamy na celu zniechęcenia rodziców do kupowania zabawek i przekonania, żeby nie bawili się z dziećmi. Jak chcecie, kupujcie i bawcie się, ale jak tego nie robicie, nie czujcie z tego powodu wyrzutów sumienia. 🙂
Oczywiście, że wspólna zabawa rodzica z dzieckiem ma swoje plusy – ale tym najważniejszym jest wspólne spędzanie ze sobą czasu (które bez wątpienia jest bardzo ważne) i to jest kluczem. Ja tam wolę z dziećmi, świadomie i uważnie (czyli np. bez zerkania w tym czasie na ekran smartfona, co jak wiadomo zdarza się każdemu z nas) spędzić czas w inny sposób, niekoniecznie bawiąc się. Myślę, że ono sobie z zabawą doskonale poradzi samo. 🙂
Wydaje mi się też, że fakt, w czyjej gestii leży organizowanie dzieciom czasu wolnego jest też pewnego rodzaju komunikatem dla dzieci. Czy mają się czuć na tym świecie jak „goście”, którymi trzeba się zająć, „panicze”, którym należy zorganizować czas, zapewnić atrakcje, zaaranżować zabawy, zmontować harmonogram dnia czy może jednak dać sygnał, żeby same się tym zajęły i wzięły sprawy w swoje ręce?
Pamiętam, że jak moje córki miały po kilka lat, to owszem, czasem bawiłam się z nimi (ale krótko, bo na więcej zwyczajnie nie wystarczało mi ochoty), ale zwykle po prostu doglądałam je co jakiś czas. Pisząc „zabawę moich córek” mam tak naprawdę na myśli „zabawę mojej córki”, bo w związku z tym, że dziewczyny dzieli 5 lat różnicy, rzadko kiedy bawiły się razem. Mam więc na myśli samodzielną zabawę, w której lewa rączka była kotkiem a prawa misiem, a ja od czasu do czasu zaglądałam do pokoju i mówiłam:
– Oho, widzę, że misie mają jakąś niezłą imprezkę?
– Tak, pijemy sobie z lwem herbatkę!
– Zaproponuj misiowi jakieś ciasteczko!
– Mamo, to są lwiątka a nie misie!
– Wiem, wiem, przecież wiem, że to misie!
– Hihi, nieprawda, to są lwy!
– Haha, a może misiolwy?!
#ŻartyWStylu4-latka
I szłam dalej do swoich spraw, a dziecko miało poczucie, że interesuję się nim i wcale o nim nie zapomniałam, jestem obok i może czuć się bezpiecznie.
Nie dajmy sobie wmówić, że wspólna zabawa: rodzica i dziecka jest „naturalna”. Bo nie jest: jest wytworem kultury. Rodzice bawią się z dziećmi dopiero od niedawna. Z pewnością nie bez znaczenia pozostaje fakt, że współczesna rodzina jest tzw. rodziną nuklearną: małą i dwupokoleniową. Mama, tata, dzieci, a często: jedno dziecko. Trudniej tu o paletę zabaw i atrakcji w porównaniu do tych, które oferowało życie w większej społeczności: gdzie wspólne życie prowadziło obok siebie wiele wielodzietnych rodzin. Dziś rolę tej gromadki dzieci próbuje odegrać rodzic.
Uwierzmy w to, że nasze dzieci potrafią się bawić samodzielnie i nie potrzebują do tego nas, dorosłych, kierujących i sterujących ich zabawą. Owszem możemy stworzyć im warunki, ale nie musimy koordynować wszystkiego. Zachęcajmy dzieci, by bawiły się same ze sobą: w swoim dziecięcym gronie. A jeżeli nie mają rodzeństwa, to zapraszajmy dzieci znajomych, sąsiadów, koleżanki i kolegów ze szkoły, kuzynów. Ja to robię od lat i na różne przerwy wakacyjne, świąteczne itd zapraszam do nas dzieci znajomych (robiłam to nawet, jak mieszkaliśmy w małym mieszkaniu). Dzieci bawią się w gromadzie, a my: dorośli mamy spokój i nie musimy udawać, że też jesteśmy dziećmi i że uwielbiamy bawić się pluszakami i lalkami. Brrr. 😉