Gdy człowiek przebudowuje i remontuje, a następnie wprowadza się do nowego domu, często zostawia kupno wielu sprzętów lub mebli na później. U nas jednym z takich przedmiotów był piekarnik. W związku z tym, że od lat potrafię piec tylko jedno ciasto, a pizza nigdy mi nie wychodziła, nie dramatyzowałam z powodu jego braku. Ba, w pewnym momencie nawet zapomniałam, że coś takiego istnieje. (Piekarnik? Coś, gdzieś, kiedyś, z kimś…).
Ludzie zaczęli wytykać nas palcami.
Siostra publicznie ogłosiła, że wstydzi się być siostrą kogoś, kto nie ma piekarnika.
Córka pod wpływem emocji związanych z jego deficytem już w wieku 13 lat sprecyzowała, kim będzie w przyszłości, a raczej kim na pewno nie będzie.
Miałam wrażenie, że sąsiedzi plotkują o nas.
– Patrz, to ta, która nie ma piekarnika – szeptały między sobą ich zwierzęta widząc mnie przechodzącą obok.
Wreszcie teść wziął sprawy w swoje ręce i w prezencie urodzinowym wręczył swojemu synowi niespodziankę, zgadnijcie jaką!
Kilka dni temu opowiadałam siostrze o nowym piekarniku. Uczciwie dodam, choć obawiam się, że w wyniku publikacji tego dialogu mogę stracić co najmniej połowę czytelników, że nie w głowie były mi żarty. Po prostu podekscytowana opowiadałam o Nim:
– Wiesz, fajny jest: mały, wygodny i nawet ładny: zielony.
– Elektryczny? – dopytywała siostra.
– Nie, nie. Na prąd.