„Proszę nie wchodzić bez wezwania”

Moje perypetie z doktorem, córką i samą sobą z ostatnich dni.

Drogi Pamiętniczku, ostatnie dni obfitowały w wiele niespodzianek zdrowotnych. Zaczęło się od tego, że młodszą córkę dopadło przeziębienie. Leczyłam ją sokiem ze świeżo wyciskanych warzyw i owoców, wapnem oraz syropem na gardło. Któregoś dnia córka, mimo moich ostrzeżeń, że zbyt przy medykamentach szaleje, zahaczyła szlafrokiem o szklaną butelkę z syropem, w efekcie czego butelka runęła na podłogę, rozbijając się na kilkanaście kawałków szkła, spośród których jedno przecięło kawałek skóry na jej nodze.

W razie czego, po założeniu opatrunku pokazałyśmy nogę lekarzowi. No dobra, Tobie Pamiętniczku mogę napisać prawdę: nie od razu, a następnego dnia. To są te momenty, w których nie wiesz, czy ze zwykłym rozcięciem długości jednego centymetra należy jechać do chirurga. W pierwszej fazie mówisz sobie: nie, bez przesady.. A w drugiej już panikujesz i krzyczysz dziarsko:

– Jedziemy!

Kiedy weszłyśmy do przychodni, pani na recepcji skierowała nas pod pokój nr 8. Spytałam zgromadzonych w poczekalni ludzi, czy ktoś z nich również czeka w kolejce do „ósemki”. Nie, nikt.

Kiedy więc z pokoju nr 8 wyszedł mężczyzna z synem, czym prędzej skierowałam się w stronę drzwi do tegoż pokoju. Gdy je otwierałam, córka intensywnie coś do mnie wyszeptała (teraz wiem, że namawiała mnie bym przeczytała kartkę wiszącą na drzwiach). Ja jednak uciszyłam ją słowami:

– Kochanie, nie teraz, później mi o tym powiesz.

Kiedy stanęłyśmy w drzwiach gabinetu, ukłoniłam się lekarzowi  i spytałam pro forma:

– Dzień dobry, czy możemy wejść? – w moim mniemaniu było to pytanie retoryczne, odpowiedź była oczywista: „Oczywiście, że możecie, zapraszam serdecznie”.

Jednak mina doktora i spojrzenie, jakim mnie obdarzył, wskazywały na to, że ma zły humor (teraz wiem, że był wściekły, bo zbagatelizowałam prośbę, którą umieścił na kartce przyklejonej centralnie do drzwi), mianowicie:

 

PROSZĘ NIE WCHODZIĆ BEZ WEZWANIA

Wróćmy jednak do mnie, zróbmy tzw. stop-klatkę. Wszyscy widzą tę kartkę, wszyscy wiedzą o jej istnieniu. Tylko nie ja. Ja pozostaję kompletnie nieświadoma sytuacji, nie słyszę szeptu córki („Mamo, poczekajmy na zewnątrz.”), wchodzę głębiej do środka, z uśmiechem oczekuję na odpowiedź doktora…

Tymczasem ten  bierze głęboki wdech i rzecze niepokojącym tonem:

– Ależ proszę bardzo, niech pani usiądzie! Żeby paniom nie przeszkadzać, wyjdę na korytarz i tam dokończę uzupełniać dokumentację poprzedniego pacjenta! – wypala, chwyta teczkę pod pachę, nerwowym krokiem wychodzi z pokoju i … siada na korytarzu wśród innych pacjentów.

Taki uprzejmy był z niego lekarz. 

*

Nie myślcie sobie, że jestem aż takim strasznym gamoniem. Gdy zorientowałam się, o co chodzi, przeprosiłam doktora i teraz pozostajemy w bardzo dobrych stosunkach. A musimy o nie dbać, bowiem widujemy się co dwa dni, bowiem noga córki została wzięta w gips, bowiem tamto szkło przebiło jej mięsień (delikatnie, ale jednak), bowiem to się właśnie nazywa pech (albo sztuka): żeby z jednej choroby zrobić dwie 🙂

ból gardła → syrop w butelce  → noga w gipsie

Dodam, że córka nie przejmuje się tym, lubi kolorować gips i wzbudzać nim powszechne zainteresowanie w szkole.

– Wszystkie koleżanki w szkole, a nawet ich mamy pytają, co mi się stało, więc mówię prawdę: potłukła się u nas w domu butelka i się skaleczyłam.

Butelka. Rozumiecie. Ciekawe, co wizualizują sobie w głowie mamy.

I taka właśnie historia. Niniejszy fragment chciałam dopisać do cyklu:

≈ zapiski z pamiętnika poświęcone kończynom w gipsie 

 Zima 2013

Dziś STARSZA córka niefortunnie wywróciła się. Byłyśmy u lekarza. Okazało się, że ma pękniętą kość i przez 3 tygodnie jej prawa ręka uwięziona będzie w gipsie. Jest to wprawdzie gips syntetyczny, czyli znacznie mniej utrudniający życie, ale tak czy inaczej niektóre czynności, takie jak pisanie, będą sprawiać jej duże problemy.

(tydzień później)

Byłyśmy dziś na spacerze. MŁODSZA córka bardzo fikała, skakała, wywracała się. Istne szaleństwo. Byłam tym nieco zdziwiona, ale pomyślałam: ma energię, znaczy się zdrowe dziecko.
Gdy wróciłyśmy do domu, spostrzegłam, że jest czymś przybita i wyraźnie  zasmucona. Spytałam o powód jej smutku.

— Znowu nie udało mi się złamać ręki — cichutko wymamrotała.
— Dlaczego chciałaś to zrobić?! — nie wierzyłam własnym uszom.
— Mogłabym wtedy przez dwa tygodnie mieć wolne w pisaniu literek w zeszycie do kaligrafii…

Jaka zaradna dziewczyna!

Komentarze: