Gdy czuję dyskomfort i zadaję sobie pytanie, czego bym teraz chciała, co musiałoby się stać, żeby było dobrze, fantazjuję właśnie o tym.
Leżę z rozłożonymi rękami na tafli jeziora. Mam zamknięte oczy, fale delikatnie mną kołyszą. Nic nie muszę, nic nie słyszę, nic nie widzę. Czuję się błogo, bezpiecznie. Położyć się na tej tafli wody i leżeć, leżeć, leżeć. Fantazjuję tak od kilku lat, a może od zawsze i dopiero niedawno udało mi się to zwerbalizować?
Przyjaciółka skojarzyła to z tęsknotą do życia płodowego. Do beztroskiego czasu, w którym nic nie musiałam, a jednocześnie nikt nie dostrzegł w mojej bezczynności i bierności apatii, marazmu, próżniactwa i lenistwa.
– Wyluzuj. Pozwól sobie na beztroskę i nic nie robienie – powiedziała do mnie któregoś lata ciocia, z którą spędzałam wakacje.
– Przecież leżę na pomoście – zaśmiałam się.
– Czyżby? A może dałaś sobie przyzwolenie na leżenie, bo możesz równolegle czytać i opalać się? – spytała.
W punkt. U mnie większość działań musi mieć jakiś s e n s. Leżenie na słońcu z książką – tak, lubię być opalona i oczytana. Leżenia bez celu, leżenia dla leżenia, długo nie potrafiłam wcielić w życie, chyba że dobudowywałam do tego filozofię: wyciszę zmysły, dotlenię mózg, dzięki czemu łatwiej przyjdzie mi myślenie.
Któregoś dnia zrozumiałam, że większość czynności, które wykonuję, służy realizacji rozmaitych celów. Jakbym nie mogła oddać się im w pełni i dać się im pochłonąć, bo przecież trzeba c z u w a ć, wszystko musi mieć sensowny c e l.
Owszem, potrafiłam spędzać wieczory, nurzając się w fabule seriali. Jaki był mój metacel? Spędzanie czasu z mężem!
Potrafiłam przytulać się i turlać po trawie z synem: budowaliśmy wtedy więź!
Potrafiłam dać się wchłonąć ciekawej książce: czytanie rozwijało przecież wyobraźnię, wzbogacało język, ułatwia łowyrażanie myśli!
Wiem, że część osób zmaga się z trudnością wzięcia się w garść i chce „wreszcie zacząć coś robić”. A ja chciałabym przestać coś robić. Chciałabym uwolnić się od poczucia, że muszę coś robić. Chciałabym móc tak jak moja przyjaciółka czasem do godziny 15 oglądać z dziećmi w piżamie Sponge Boba. Ja pewnie po 40 minutach wpadłabym w lęk, że trzeba w z i ą ć s i ę w g a r ś ć .
Albo taka drzemka. Dni, w których spałam w ciągu dnia, nie licząc bycia w ciąży, można w całym moim życiu policzyć na palcach dwóch rąk. Dacie wiarę? Nigdy nie śpię w ciągu dnia, choćbym była zmęczona! Nie daję sobie na to pozwolenia.
Owszem, czasem zakrada się do mnie luz-blues i wpuszczam go do środka, a potem znów dopada mnie wewnętrzny głos, który mówi: robić, robić, robić. Działać, działać, działać. Tworzyć, tworzyć, tworzyć.
Nie mam tu akurat na myśli kwestii związanych z byciem „panią domu”: sprzątaniem i gotowaniem, bo zawsze chętniej niż za patelnię i miotłę chwytam za komputer, telefon lub książkę. Zresztą jaka to różnica? Można bez opamiętania poświęcić się ogrodowi albo do utraty tchu sprzątać lub inicjować kolejne remonty i przemeblowania. Albo pracować. O formę ucieczki od rzeczywistości w d z i a ł a n i e nietrudno.
Diogenes, grecki filozof, znany z absolutnego zamiłowania wolności i natury, o którym powiada się, że mieszkał w beczce, jadł któregoś wieczora soczewicę na jak zawsze skromną kolację. Zaczepił go inny filozof Arystyp – dworzan króla prowadzący dostatnie życie, mówiąc z niejaką pogardą:
– Widzisz, gdybyś nauczył się nadskakiwać królowi, nie byłbyś zmuszony zadowalać się takimi odpadkami, jak to prostackie danie z soczewicy!
– Gdybyś nauczył się zadowalać soczewicą, nie musiałbyś nadskakiwać królowi! – odparł Diogenes.
Mimo, że ta dydaktyczna opowiastka powstała w IV w p.n.e wciąż zachowuje aktualność, prawda? Pracujemy, by żyć, czy żyjemy, by pracować? Porządek w domu ma służyć nam, czy my mamy służyć porządkowi? Władować masę energii w ogród i remont, czy w domowników?
Któregoś dnia król, pełen podziwu dla wyrzeczeń Diogenesa, zaproponował mu:
– Powiedz, czego pragniesz, a ja to dla ciebie zrobię lub zdobędę.
– Dobrze, już mówię – zaczął na wpół nagi Diogenes, wygrzewając się na słońcu. – Przestań mi zasłaniać słońce.
🙂
Gdy w „Bajkach filozoficznych” Michela Piquemala czytałam niedawno tę bajkę (na słońcu, opalając się, a jakże!) pozazdrościłam Diogenesowi. Tej wolności, tej umiejętności celebrowania tu i teraz. B y c i a. Wprawdzie nie odnajduję u siebie zbyt dużej chęci posiadania dób materialnych, jednak tym, co mnie niepokoi, jest chęć o s i ą g a n i a pociągająca za sobą potrzebę d z i a ł a n i a. Gdybym była Diogenesem, łapałabym pewnie co jakiś lęki, że takie leżenie na słońcu i filozofowanie to za mało, że może jednak warto te praktyki u króla zrobić.
Ten tekst nie ma na celu deprecjacji osób aktywnych lub zachwalania bezczynnych. Chciałam po prostu opisać, co mnie w sobie denerwuję: że nie mogę położyć się na tej cholernej tafli jeziora i powiedzieć do chwili: „trwaj”. Że wewnętrzny głos nakazuje mi działać, rozwijać się, osiągać. A wewnętrzny krytyk zrzędzi, że to, co robię jest za słabe, za marne, za mało wartościowe. Że tak bardzo boję się braku. Braku działania, braku aktywności, braku wydarzeń. A jednocześnie tak bardzo tego braku pragnę. I głupia uciekam do jakichś fantazji, choć mam to przecież na wyciągnięcie ręki.
Amen. 🙂