fot. Agnieszka Wanat
Nigdy Wam o tym nie opowiadałam: mieszkam w dość dziwnym i nietypowym domu. W swojej znacznej części ma wysokość 4 metrów. Przypomina nieco loft, choć nim nie jest, bo nie był nigdy fabryką ani magazynem, lecz.. świetlicą, w której odbywały się kiedyś imprezy i wesela. 🙂
Ten budynek został przez nas zaadaptowany do domu mieszkalnego: część zostawiliśmy tak jak było, np. salę ze sceną (na której odbywały się chyba jakieś ludowe występy, hopsasa! 😉 ) o powierzchni 70 m²: tu mamy tak zwany salon połączony z kuchnią, a na scenie jest mój i męża gabinet, choć trudno tam o skupienie, skoro większość życia toczy się właśnie w tym pomieszczeniu, niepodzielonym żadnymi ścianami.
I teraz chcę uspokoić tych z Was, którzy mieszkają na mniejszych powierzchniach i pomyśleli właśnie: „Ale tej Nishce dobrze! Ja mam mieszkanie wielkości jej kuchni!”
Otóż, Moi Drodzy, zapewniam Was: rozmiar domu nie ma znaczenia. Nie martwcie się małym metrażem, wiedzcie, że jeżeli przeprowadzicie się do dużego domu to i tak nie schronicie się przed swoimi dziećmi! 🙂
– Nasze życie się zmieni! Zyskamy przestrzeń! Spokój! Komfort! – myślałam, gdy wprowadziliśmy się tutaj z 40-metrowego mieszkania, które zajmowaliśmy przez prawie dziesięć lat. Cztery osoby w dwóch pokojach, większość życia toczyło się w jednym: naszym. Dzieci ciągle na głowie, wieczny brak miejsca.
Nic się nie zmieniło: nadal nie mamy miejsca na graty 🙂 (bo nie mamy strychu) i całe życie nadal toczy się w tzw. dużej sali, gdzie przesiadują wszystkie nasze dzieci ze swoimi zabawkami, gadżetami, kredkami, książkami, komentarzami, pytaniami i spostrzeżeniami. Czasem mnie to denerwuje, zwłaszcza że mają przecież swoje pokoje. Jednak ostatnio coraz częściej czuję, że fakt, iż zbieramy się blisko siebie, niczym nasi pradawni przodkowie zbierali się przy ogniu, to powód do radości. I że wizja, w której każdy z nas wiecznie zamykałby się sam ze sobą w swoim pokoju, ma w sobie coś niepokojącego.
Nie wprowadziliśmy się do domu gotowego na tip-top. Wiele spraw mieliśmy i mamy do dziś niedokończonych. Jedną z nich była kuchnia – opowiadałam Wam o tym niedawno w w tekście Jak się żyje z mężem architektem, dziś pokażę zdjęcia:
(poniższe zdjęcia są wykonane przeze mnie, więc nie zasługują na uwagę, ale jeżeli bardzo chcecie, to możecie kliknąć w każde i wtedy otworzy się galeria zdjęć, dotyczy to czterech poniższych podrozdziałów tekstu).
Nasza stara kuchnia
W mojej poprzedniej kuchni panował chaos. Jak na nasze potrzeby, mieliśmy za mało szafek, zwłaszcza, że jedną zajmuje butla gazowa, którą musimy mieć ze względu na brak instalacji gazowej. Ponadto od lat to u nas w domu odbywają się Święta, Sylwester i tym podobne spotkania na kilkanaście osób (wiadomo, musimy przecież kultywować tradycję tego miejsca! 😉 ) – więc musimy mieć dużo naczyń, garnków itp. i nigdy na to nie miałam miejsca, to znaczy miałam, ale wszystko było upchnięte na ścisk. W wielu kuchniach zdecydowanie mniejszych metrażowo widziałam więcej szafek niż w naszej. Do tego brak piekarnika i działająca tylko w połowie kuchenka. Od dawna marzyłam* o nowej kuchni, ale ciągle jakoś się nie składało. A zwłaszcza wizja zamawiania i czekania wieki na stolarza mnie do tego zniechęcała. Aż tu nagle, aż tu wtem, dowiedziałam się, że w IKEA istnieje możliwości zamówienia kuchni na wymiar – dosłownie. To, co mnie bardzo ucieszyło (choć wcześniej wydawało się bez stolarza niewykonalne) to możliwość zabudowania widocznej na powyższych zdjęciach wnęki – pozostałości po starych dziejach tego budynku: tu znajdował się projektor, na którym były wyświetlane filmy. 🙂
Projekt nowej kuchni
Tym zajmował się przede wszystkim mąż, korzystając z Plannera – narzędzia do projektowania stworzonego przez IKEA. Ja jestem kiepska w projektowaniu i planowaniu, najbardziej lubię opiniować już powstałe projekty. Najpierw przeglądaliśmy inspiracje, następnie zastanawialiśmy się, co pasowałoby do nas. Moje oczekiwania były proste – dużo szafek i szuflad, piekarnik, kuchenka, zabudowana lodówka. To, co było dla nas ważne, to że kuchnia objęta jest gwarancją aż na 25 lat, poza tym można kupić ją na raty.
Wizyta w IKEA
Kiedy w Plannerze osiągnęliśmy oczekiwany efekt, udaliśmy się do sklepu IKEA, żeby przyjrzeć się na żywo produktom, które wcześniej oglądaliśmy w internecie. W sklepie konsultant sprawdził poprawność naszego projektu i kompletność listy zakupowej – w tym np. listew, dzięki którym kuchnia „sklepowa” stała się naszą domową kuchnią dosłownie „na wymiar”.
Transport mebli
Wystarczyło zamówić wszystkie wygenerowane w liście zakupowej produkty… i zamówić transport. Dodam, że mieszkam prawie 200 km od najbliższego sklepu IKEA. Dało się? Dało. 🙂 Ludzie dzielą się na takich, którzy uwielbiają skręcać meble (serio, znam takich) i tych, którzy sobie z tym nie radzą i nie planują się tego nauczyć (pozdrawiam jako reprezentantka tej grupy). Gdy zobaczyłam ilość pudeł, które do nas dotarły, wstrzymałam oddech. Następnie odetchnęłam z ulgą, że nie muszę się tym zajmować.
Montaż kuchni
Dwaj panowie montujący kuchnię byli u mnie dokładnie 12 godzin. To naprawdę krótko w kontekście ilości pracy, jaką mieli wykonać. Nie chciałam im przeszkadzać, więc siedziałam z synkiem w pokoju obok. W pewnym momencie, gdy zajrzałam do salonu, by zaproponować panom kawę, wstrzymałam z przerażenia oddech.
– O nie, niebieskie fronty szafek! Najwyraźniej na którymś z etapów, może projektowania w Plannerze, nastąpił jakiś błąd! – krzyknęłam.
Panowie spojrzeli na mnie.
W ciągu tych kilku sekund przez moją głowę przebiegło tornado różnych myśli, od:
– Niech to szlag! Nie chcę mieć niebieskich szafek! Nie tak to miało wyglądać!
przez:
– Trudno, jakoś to będzie, nie będziemy przecież tego demontować, znów zamawiać, dowozić i ponownie montować. Mąż musiał po prostu projektując, popełnić jakiś błąd. Błądzić jest rzeczą ludzką.
do:
– W sumie niebieskie nie są takie złe, przyzwyczaimy się i zapomnimy o sprawie…
– Proszę się nie martwić, to folia ochronna. Szafki pod spodem są białe – rzekł jeden z panów.
– Uff! Haha! – roześmiałam się, a wraz ze mną syn, który ciągle naśladuje moje miny.
Tu wreszcie zaczynają się świetne zdjęcia Agnieszki Wanat 🙂
Nowa kuchnia
Voilà! Oto nasza nowa kuchnia! Nie wiem, jak Wam, ale nam się bardzo podoba. 🙂
Kilka słów wyjaśnień na temat naszego pomysłu na kolorowe szafki. Otóż wszystkie szafki z białymi frontami należą do systemu METOD, który jest o tyle dobry, że można z nim „zaszaleć po swojemu”, według własnego widzimisię, bo do dyspozycji są szafki w różnych rozmiarach: wysokościach i szerokościach, a do tego można różne problematyczne miejsca w stylu parapet, kaloryfer, czy tak jak u nas: wnęka: zabudować panelami wykańczającymi, ładnie zamykającymi całość. Do wyboru jest dużo frontów, zaprezentowanych tutaj, my zdecydowaliśmy się zrobić naszą kuchnię po swojemu i mąż wpadł na pomysł, by nieco przełamać białe fronty VOXTORP kolorowymi szafkami TUTEMO. W związku z tym, że cały nasz dom jest nieco z przymrużeniem oka, taka też jest i kuchnia, i można rzec, że kolorowe szafki nawiązują do sztuki abstrakcjonisty Pieta Mondriana. 🙂
No wiecie, do sztuki Mondriana nawiązują projekty obrusów, legginsów, torebek, to dlaczego nasza kuchnia nie może? 😉
Wiem, wiem, nie ma na niej czarnych pasków, mój mąż też dziwił się, gdy dokonywałam porównania do Mondriana, ale ja to i tak nadal widzę! 🙂
To, co mi się w mojej kuchni bardzo oprócz designu i dużej liczby szafek i szuflad podoba, to wyspa (u nas połączone dwie wyspy) która była pomysłem córek, na który to początkowo patrzyliśmy z mężem sceptycznie, ale teraz bardzo cieszymy się, że nań przystaliśmy. Dzięki niej zyskaliśmy dużo nowej powierzchni blatu, co jest przydatne, gdy jednocześnie gotują trzy osoby (a to się u nas zdarza), poza tym jest ciekawym sposobem na symboliczne oddzielenie części kuchennej od salonu. Co ciekawe, na co dzień służy nam jako stół. Poza tym świetnie sprawdza się oświetlenie: każda szuflada po otworzeniu świeci się, i uspokajam: to ekologiczne rozwiązanie, bo żarówki są ledowe, a ten pilot odpowiada za oświetlenie i w zależności od tego, ile razy wciśnie się przycisk, zapala się odpowiednia ilość szafek i każdy gość, który do nas przychodzi, a zwłaszcza dziecko przez chwilę bawi się tym. 🙂 No i oczywiście: piekarnik, dzięki któremu mogę wreszcie…. prosić córki, żeby piekły ciasta, a męża namawiać do szykowania pizzy! 😀
Każdy, kto widzi naszą kuchnię, pyta, czy dosięgam do górnych szafek, w których mąż i dzieci chowają przede mną słodycze. Poprosiłam więc Agnieszkę o specjalne zdjęcie to ilustrujące:
Oczywiście, że dosięgam! Niestety wszystkie słodycze zostały zjedzone przez krasnoludki. 🙂
Ale wróćmy do zagadnienia tytułowego. Dlaczego to właśnie narodziny syna skłoniły mnie do zajęcia się na poważnie tematem kuchni?
Ano dlatego, że wiecznie, z wyjątkiem chwil, w których śpi, mam go na rękach! Syn chce mi towarzyszyć wszędzie, a ja nie widzę przeciwwskazań, żeby tak było.
Funkcjonowanie w kuchni z małym skrzatem na rękach jest znacznie prostsze, gdy kuchnia jest dobrze zorganizowana. Kiedyś, otwierając szafkę z garnkami, większość z nich mi nieomalże wypadała, teraz robię szybki ruch i myk, dzięki mechanizmowi dociskowemu z domykaniem automatycznym, szuflada jest otwarta. Ponadto wszystkie szuflady są bardzo pojemne i całe się wysuwają, są więc łatwo dostępne: i oczom, i dłoniom. 🙂
Muszę być czujna, bo z miłości czasem mam ochotę zjeść moje dziecko! 😉
*„Marzyłam o dużej ilości szafek”: to za duże słowo. Wychodzę z założenia, że nieważne jest otoczenie, najważniejsi są ludzie. Istnieją z pewnością wnętrza doskonale urządzone i perfekcyjnie wykończone, ale w których „urządzenie relacji” między domownikami woła o pomoc. I odwrotnie: takie, w których meble i ściany pozostawiają wiele do życzenia, ale za to, w których ludzie czują się po prostu dobrze ze sobą i mogą żyć po swojemu. I to zawsze będzie dla mnie najważniejsze. 🙂
Zdjęcia Agnieszka Wanat
Tekst powstał we współpracy z IKEA.