„Nie rób ze mnie bohaterki, jestem szczęściarą” – wzruszająca rozmowa z mamą adopcyjną

„Jesteśmy zwykłą rodziną, tylko z nieco specyficznym początkiem.”

Moja rozmówczyni zostawiła kiedyś pod którymś z moich tekstów komentarz, z którego wynikało, że jest mamą adopcyjną. Bardzo spodobał mi się jej sposób wyrażania myśli, dlatego spytałam, czy zechciałaby porozmawiać ze mną i opowiedzieć mi o swoich doświadczeniach i przemyśleniach. Bardzo się cieszę, że się zgodziła, zwłaszcza, że jak sama przyznała, ten temat jest u nas trochę tabu, mało się o nim mówi i wielu z nas nie wie i nie rozumie, jak się zachować. Tym bardziej zachęcam Was do zapoznania się z naszą rozmową.


Pierwsze spotkanie z Twoimi dziećmi – na pewno doskonale je pamiętasz?

Doskonale. Trudno wyrazić, co się wtedy dzieje. Nie wiem, czy tak funkcjonują wszystkie ośrodki, ale w naszym przypadku najpierw odbyła się rozmowa z psychologiem i pedagogiem. Opowiadano nam o dziecku, czytano wyniki testów, informowano o sytuacji rodzinnej. Pokazano nam także zdjęcia. Potem panie zostawiły mnie i męża w pokoju, mówiąc, że mamy o tym porozmawiać, zdecydować. Kiedy wyszły, zapadła cisza. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, decyzję podjęliśmy już jadąc na spotkanie. Zaraz po naszym „tak”, usłyszeliśmy kroki na korytarzu. To była ONA, nasza córka, razem ze swoimi rodzicami zastępczymi. Zobaczyłam ją i zdałam sobie sprawę, że to dziecko to ma być moje dziecko. Ja mam być jego mamą. Przedziwne. Miała prawie dwa latka, wielką odwagę, jeszcze większą ciekawość wszystkim, co wokół niej. Tylko nie nami (śmiech). Nie było padnięcia w ramiona, nie było łez i uścisków. Była ostrożność, delikatność, osłupienie i ponad wszystko dziwność sytuacji. Nie chcieliśmy jej wystraszyć, więc maluteńkimi kroczkami, trochę też podstępem, staraliśmy się do niej zbliżyć. Obok stała jej mama, oczywiście zastępcza. Córka nie miała z nią wielkiej więzi.

Kiedy panie z ośrodka adopcyjnego upewniły się, że podtrzymujemy swoje TAK (nadal można było wycofać się), rodzina zastępcza zaproponowała wyjazd do ich domu. Tak też zrobiliśmy i resztę dnia spędziliśmy w tymczasowym domu naszej córki.

Dlaczego mówię, że to było dziwne? Bo to sytuacja, w której byłam mamą, a nią nie byłam. Oswajałam się z myślami, a ona jako mamę traktowała swoją mamę zastępczą, tak też się do niej zwracała.

Z drugą córką było zupełnie inaczej. Na korytarzu słychać było już jej płacz, gdy weszła, pomyślałam „ale ona piękna”. Matka zastępcza była dla niej całym światem, spędziła z nią prawie całe życie i nie odstępowała na krok. Musieliśmy być znacznie bardziej ostrożni. Generalnie nie jest tak, że dziecko wpada w ramiona i woła „mamo!”. Takie sceny to tylko w filmach. Nie mówię, że nie zdarzają się naprawdę, pewnie tak, jednak byłabym ostrożna z takimi wyobrażeniami. 

Czy było tak, jak się czasem mówi, że nagle i niespodziewanie dostałaś telefon z ośrodka adopcyjnego, że oto Twoje dziecko czeka aż je zabierzesz i w dzień później było już z Wami?

Prawie. Najpierw telefon z ośrodka. Pani psycholog powiedziała, jak dziewczynka ma na imię, ile ma lat, że jest zdrowa. I miałam potwierdzić termin spotkania. Wiem, że każdy przeżywa to inaczej. Ja spodziewałam się po sobie innej reakcji, innych emocji. Tymczasem odpowiadałam spokojnie, zadawałam konkretne pytania. Odłożyłam słuchawkę i osłupiałam. Nigdy tego nie zapomnę. Kwalifikacje otrzymaliśmy 3 miesiące temu. A dziś już telefon. Jest dziecko. Moje dziecko. Czy na pewno moje? Czy ja się w ogóle nadaję? Czy dam sobie radę? Rozpłakałam się bezradnie, czując, że nie jestem gotowa i mając przekonanie, że popełniłam wielki błąd.

Minęło kilkanaście minut i zadzwonił  mąż. Nie byłam w stanie mu o tym powiedzieć, nie wiem nawet czemu. Odpowiadałam tylko „tak”, „nie”, nie pogadał ze mną za wiele, więc szybko się rozłączył. Po godzinie napisałam do niego sms, tak mi było łatwiej. Oczywiście od razu oddzwonił. Szok. Cieszył się. Śmiał. Nie mógł się przestać śmiać. Słyszałam, że gdy mówi, to mu kąciki ust nie chcą wrócić na miejsce, tylko szczerzy się radośnie. To mnie tak mocno zaskoczyło, czemu, też nie wiem.

Pamiętam, że od razu umówiliśmy się na zakupy w markecie budowlanym. Był piątek, malowanie mieszkania zaczęliśmy w sobotę, w niedzielę wieczorem wszystko już było odświeżone i posprzątane. Rodzina bardzo nam pomogła, zaczęto zwozić sprzęty, foteliki, zabawki, kocyki, łóżeczko. Wcześniej nie kupowaliśmy niczego, nie wiedzieliśmy jakiej płci będzie dziecko i, najważniejsze: w jakim będzie wieku.

Od chwili pierwszego spotkania z córką, do jej zamieszkania z nami, minął tydzień. Niby krótko. A nam tak bardzo się dłużyło. Bardzo chcieliśmy już być razem w domu. Oczywiście ten czas jest potrzebny na poznanie się, a właściwie oswojenie się dziecka. Czeka się wówczas na decyzję sądu. Wydaje on prawo do tymczasowej opieki i można zabrać dziecko do domu. Tydzień to taki minimalny, myślę, okres oczekiwania na ten dokument.

Czy pamiętasz, kiedy córki zaczęły zwracać się do Ciebie „mamo”, a do Twojego męża „tato”?

Nie pamiętam pierwszego „mamo”. Pamiętam znowu specyficzność sytuacji. Nasza córka była przecież już dość duża, miała prawie dwa lata, trochę mówiła, wiele rozumiała. Zaczęliśmy mówić do niej zwroty typu „chodź do mamy”, „a gdzie jest tata?”. Szczerze mówiąc, nie wiem, kto był wówczas bardziej zdezorientowany, ona czy my.  (śmiech). Kiedy z nami zamieszkała, już zwracała się do nas „mamo” i „tato”.

Czy miłość rodzi się od razu?

Nie rodzi się od razu. Ale to u nas. Myślę, że to bardzo indywidualne. Pamiętam, jak jechaliśmy odwiedzić pierwszą córkę, i w drodze zapytałam męża „czujesz się już tatą?”. Odpowiedział, że nie. Wracaliśmy wieczorem, zadałam mu to samo pytanie, a on szczerze się uśmiechnął, potwierdzając. Ale to przez Nią, przez tą czarochę (śmiech). Tak nas na tym spotkaniu omotała, tak nami zakręciła, tak patrzyła tymi wielkimi gałkami, to się śmiała, to milczała tajemniczo. Wzięliśmy ją wtedy na wycieczkę, zatrzymaliśmy się gdzieś przy drodze, odwróciliśmy do niej, a ona uśmiechała się w ciszy i patrzyła. Nikt nic nie powiedział przez kilka minut. Zadziała się magia. Miała nas. (śmiech).

Kiedy zamieszkała z nami, czułam już, że ją kocham. Miałam też wrażenie, że i ona kocha mnie. Po czasie zobaczyłam, że budowanie więzi trwało tak naprawdę pół roku.

Tak też było z drugą córką, choć ogólnie to nawet trudniej. Mocno związana z zastępczą matką, nie dopuściła mnie do siebie zbyt szybko. Ale i ja myślałam sobie wtedy „kiedy zacznę kochać je tak samo?”. Nie miałam do siebie wyrzutów, wiedziałam, że jakoś ta psychika musi sobie z tym wszystkim poradzić, z całą specyficznością sytuacji. Dzisiaj kocham córki równie mocno, są w całości i bez reszty moje, nasze. Wiem, że po to pojawiłam się na tym świecie, by być ich mamą.

Każde pojawienie się dziecka, i tego przez nas urodzonego, i adoptowanego, to wielkie wydarzenie i trzeba się siebie nawzajem nauczyć. Czy sądzisz, że można powiedzieć, że nie ma  znaczenia, czy czekamy prawie rok na dziecko będąc w ciąży czy będąc na liście ośrodka adopcyjnego?  Bo i w tej pierwszej i tej drugiej sytuacji czekasz, szykujesz się i cieszysz, mogąc w końcu przytulić swoje dziecko? A także jesteś pełna obaw, wątpliwości i strachu?

Pewnie jest bardzo wiele takich wspólnych, dla obu sytuacji, emocji. Jednak w przypadku adopcji, dochodzą jeszcze inne. Trzeba być świadomym pewnych rzeczy. Dzieci, które trafiają do adopcji, to zwykle nie są sieroty. To nie jest tak, że one nie mają rodziców i szuka im się drugich. O tym jest mi mówić najtrudniej, bo w tym zawarta jest przeszłość moich córek, ich cierpienie, doświadczenia, których nie życzy się nikomu. Czekając na dziecko wiesz, że ono będzie miało swój bagaż. Zastanawiasz się wtedy „jaki?”, ale takie pytania należy od siebie odsuwać. I tak nie przewidzisz, a co przyjdzie, po prostu się z tym zmierzysz. Okazuje się, że psychika świetnie potrafi sobie poradzić.

Oczekiwanie na dziecko nie jest takie samo. Przy ciąży znasz termin, gdy dziecko pojawi się w Twoim świecie, wiesz, że wspólnie zaczniecie pierwszy dzień jego życia, prawdopodobnie znasz też płeć. My nie znaliśmy terminu, nie znaliśmy wieku, bo zadeklarowaliśmy wiek 0-3. To dużo niewiadomych. Nie jesteś w stanie przygotować się na dziecko, nie kupisz ubranek, nawet łóżeczka. Poza tym, wyobrażasz sobie patrzeć rok na pusty pokój dla dziecka? Można sfiksować. Nie polecam zbyt szybkich zakupów, trzeba zachować jakąś higienę psychiczną. Lepiej sobie to jakoś w głowie obmyślić, poukładać, co gdzie i jak. I zostawić. Świat stanie na głowie, ale bynajmniej nie dlatego, że nie zdążyliście jeszcze pomalować ścian w chmurki.

Napisałaś, „Nie pozwalałam nikomu mówić do nich po staremu, żadnemu lekarzowi, psychologowi.” – dlaczego? Bo chciałaś odciąć je od przeszłości? Nie mieszać im w główkach?

Dziecko otrzymuje nową tożsamość. Nowy akt urodzenia, z nowym nazwiskiem, imieniem (jeśli tak zdecydujesz), z nowymi rodzicami. Ma nowy numer pesel. Jedynie miejsce urodzenia się nie zmienia. Akt taki otrzymuje się po rozprawie, na której sąd przyznaje pełnię praw rodzicielskich, orzeka o tak zwanym przysposobieniu dziecka. Zwykle rozprawa odbywa się kilka miesięcy, pół roku po wspólnym zamieszkaniu. Do momentu wydania aktu, dziecko musi posługiwać się starymi danymi, a więc swoim starym imieniem i nazwiskiem. Ja się na to nie zgadzałam. Oczywiście rodzina i wszyscy wokół mówili normalnie, używali jedynie słusznego, prawdziwego, czyli NOWEGO imienia. Jednak we wszystkich dokumentach, w sprawach urzędowych należało posługiwać się starym. W ośrodku zdrowia to obeszłam, nie założyłam karty. Wiem, że gdy zmieniałabym dane, te stare zostałyby po prostu skreślone. Na to nie mogłam pozwolić. Zapisałam więc do lekarza, ale pielęgniarka, wtajemniczona w sytuację, założyła tylko małą karteczkę. A po uzyskaniu nowych danych, sporządziliśmy normalną kartę. Dlaczego to takie ważne dla mnie? Bo lekarz widząc imię i nazwisko na karcie, w taki sposób będzie się zwracał do dziecka. A dziecko nie ma prawa usłyszeć, że ktoś mówi do niego inaczej, niż mama i tata, dziadek i ukochana ciocia. Po prostu nie. Pamiętam, że byłam bardzo wyczulona na tę kwestię. Podczas badania więzi, to taka formalność dla sądu, pani psycholog rzuciła do mojej córki na korytarzu „Zapraszam cię, Gertrudko”. Mnie się zagotowało i pierwsze słowa, jakie ode mnie usłyszała w gabinecie to „Moja córka ma na imię Kunegunda i tak proszę, by się do niej zwracać”. Skąd mój nerw? Wyobrażasz sobie dwuletnie dziecko, które żyje w czwartej rodzinie, bo ta biologiczna, dwie zastępcze i w końcu nasza, wreszcie jego życie się normuje, choć ono jeszcze do końca tego nie wie, przychodzi jakaś obca baba, w obcym miejscu i zwraca się do niego w starym imieniu? Dbając o takie szczegóły, dbasz o budowanie bezpieczeństwa swojego dziecka. A nie ma w tym czasie niczego ważniejszego.     

Czy przyszło Ci do głowy, żeby ukryć przed dziećmi fakt, że są zaadoptowane?

Nie. Oczywistością było, że nie będziemy ukrywać faktu adopcji. Od początku też wiedziałam, jak będę to robić. Więc jak? Zupełnie zwyczajnie. Budujesz poczucie bezpieczeństwa, budujesz więź z dzieckiem, dzieje się to zupełnie naturalnie. Dziecko wie, że jest Twoje, każdy paluszek, włosek, upaciana mordka. Dotykasz je, bo kochasz i czujesz wielką potrzebę dotykania. Leżycie razem na łóżku, urządzacie pierdziochy w brzuszek, słuchacie swojego serca. I ja wtedy mówiłam, że zawsze miałam ją w sercu. Nieocenioną pomocą była dla nas książka „Jeśli bocian nie przyleci, czyli skąd się biorą dzieci” Agnieszki Frączek, z której zaczerpnęliśmy nasze sztandarowe zdanie:

„- Bo choć cię nie miałam w brzuszku..”,
„- Wciąś nosiłaś mnie w sejduśku” – odpowiadała mi córcia.

I czasem ją pytałam:
„- Gdzie cię mamusia zawsze miała?”
„W sejduśku!” – wykrzykiwała.

Świetnie się też składało, że wokół nas było kilka bliskich kobiet w ciąży. Wykorzystywałam to, pytałam małej, co tam ciocia ma w brzuszku. Ona mówiła, że dzidziusia. I potem, przy kolejnych przytulasach, o tym sobie rozmawiałyśmy.

Rozmawiamy też o rodzinach zastępczych, w której były. Mam zdjęcia z czasu, gdy do córek jeździliśmy, mam na zdjęciu zastępczą mamę, mam pamiątki, ulubioną zabawkę, ubranka, w których je przywieźliśmy do domu, buciki. Bawią się tymi rzeczami, obcują z nimi. I czasem, niby mimochodem, chwytam ten bucik i mówię „Te buciki miałaś na nóżkach, gdy cię przywieźliśmy”. Nie robię wielkiego halo, nie ma powagi, jest zwyczajność. Taka jest nasza historia, takie ich pochodzenie, nie chodzi o to, by im ciągle o tym przypominać, zresztą nie robię tego znowu tak często, rzecz w tym, by nie było momentu szoku, zaskoczenia i bólu.

Pomocą służą nam też inne rodziny, czasem specjalnie pokazuję jakieś zdjęcie córkom, mówimy sobie „O, jaka fajna rodzinka”, komentujemy, co robią, jak się uśmiechają, i znowu wplatam w to „A wiesz, że ta moja koleżanka tego synka adoptowała? Tak jak my ciebie”. Robimy z tego normalną sytuację, tak się po prostu zdarza, a one nie są jedyne.

Jest też wiele bajek i sytuacji w bajkach, okazji do pogadania, zwrócenia uwagi, że ktoś kogoś kocha, mimo że nie urodził. Dla mnie to takie małe nasionka, które rzucam. Mam wielką nadzieję, że z tego będzie dobry plon.

Choć nie padło jeszcze pytanie, którego się faktycznie boję „Skoro ty mnie nie urodziłaś, to kto?”. Bo moje córki wiedzą, że opiekowała się nimi ciocia, że nie zawsze mieszkały z nami, takie informacje na razie im wystarczą. Ale nie wpadły jeszcze na to, że przecież ktoś urodzić je kiedyś musiał. I z tym przyjdzie się nam jeszcze zmierzyć. Ale to wszystko w swoim czasie.

Czy w Polsce łatwo zaadoptować?

Według mnie, łatwo. Są pewne procedury, ale czy jakieś straszne? Chyba nie. A na pewno bardzo potrzebne. Nie tylko paniom z ośrodka, by miały pewność, że się na rodzica nadajesz, ale także Tobie, czy tego rzeczywiście chcesz. Spotkania i rozmowy o dzieciństwie, związku i oczekiwaniach wobec dziecka, a potem kurs na rodzica adopcyjnego, który obejmował 12 chyba spotkań grupowych. To nie jakiś wielki wysiłek, za to wielka dawka wiedzy, także o rozwoju dziecka, o zagrożeniach, chorobach, o rodzajach więzi. Bardzo dobre ćwiczenia, pytania zmuszające do refleksji. Dokumenty, które trzeba było przedłożyć, również nie są jakieś skomplikowane. Zaświadczenie o stanie zdrowia, o dochodach to nie jakieś wygórowane żądania. Uzyskaliśmy kwalifikacje i rozpoczęło się czekanie. Nasza ciąża. Generalnie nie polecam zbyt wiele myśleć. Lepiej jest odsuwać od siebie myśli. Do mnie przychodziły wyobrażenia o dziecku, jakie jest, ile ma lat, najgorsze moje myśli to przez co teraz przechodzi moje dziecko. Wiedziałam, że już gdzieś jest, żyje i jest samo. W tym kontekście jest trudno.

To, co ważne, to że pójście do ośrodka adopcyjnego nie musi oznaczać, że adoptujesz dziecko. Wszystkie spotkania, cały kurs, służy właśnie temu, by się dowiedzieć, czy tego się chce. W każdej chwili można się wycofać, podziękować. I należy to zrobić, jeśli tak się czuje. Nawet po telefonie, informacji o dziecku. Nawet po przedstawieniu dziecka przez ośrodek.

Czy myśl o adopcji była spowodowana tym, że nie mogłaś zajść w ciążę? 

I tak i nie. Owszem, staraliśmy się o dziecko drogą naturalną. Stresu było może kilka miesięcy. Potem sprawę zostawiliśmy, mieliśmy fajne, ciekawe życie, dziecko nie było wtedy warunkiem naszego szczęścia. Po dwóch latach takich „niestarań”, po prostu skierowaliśmy swoje kroki nie do lekarza, lecz do ośrodka adopcyjnego. Wiem, że to niezrozumiałe, dla mnie wtedy też. Dzisiaj wiem, że moje dzieci to nie miały być jakieś po prostu dzieci, tylko właśnie te dwa niedobre chrabąszcze. (śmiech).

Ile czasu minęło od momentu, w którym postanowiliście z mężem, że chcecie zaadoptować dzieci do momentu, w którym Wasze córki pojawiły się w Waszym domu?

Od momentu, w którym zdecydowaliśmy do zamieszkania z nami naszej pierwszej córki, minęło około 9 miesięcy. Od chwili uzyskania kwalifikacji na rodziców adopcyjnych, do poznania małej minęło jedynie 3 miesiące. Bardzo krótko. Inni z naszej grupy czekali rok, kolejni więcej. Nie ma reguły.

Napisałaś: „Jesteśmy zwykłą rodziną, TYLKO Z NIECO SPECYFICZNYM POCZĄTKIEM.”.

Tak, początek jest wyzwaniem. Ty, Nishko, niedawno ponownie zostałaś mamą, Twój syn był malutki, poznawaliście się codziennie po trochu. Miałaś i masz szansę przyzwyczaić się do faktu bycia jego mamą, masz więcej czasu na obmyślenie „strategii wychowawczej”. Ja na początku doznałam szoku. Z bycia przeWOLNYM wprost człowiekiem, z dnia na dzień stałam się mamą. I to mamą dwulatki, żywiołowej, energicznej, po prostu torpedy. Od razu musiałam wiedzieć, jak chcę ją żywić, jak wychowywać, co dla mnie ważne, a co nie. A za rok zostałam mamą kolejny raz. W ciągu tak krótkiego czasu zmieniło się tak wiele. I to jest wyzwanie. Poradzić sobie z tym szokiem, z nagłością sytuacji, z potrzebami dziecka większymi niż przewijanie, karmienie. Oczywiście wiem, że narodziny dziecka także są szokiem, choćbyś nie wiem jak była na nie przygotowana. I to też stres i strachy.

W naszym przypadku trzeba również było poradzić sobie z tęsknotą dziecka za dotychczasowym opiekunem, wiele trzeba świadomych małych kroczków, by dziecko poczuło się dobrze i bezpiecznie. Ale ten trudny okres mija. I przychodzą problemy te zupełnie zwykłe.

„JESTEŚMY ZWYKŁĄ RODZINĄ, tylko że ze specyficznym początkiem.”.

O adopcji myśli się dużo na początku. Potem dziecko wrasta w rodzica, a rodzic w dziecko. Ma się te same gesty, te same odzywki, zastanawiałam się nie raz, kto od kogo je przejmuje? Jest się zwyczajną rodziną. Na co dzień mamy takie same radości i kłopoty, jak inni. One broją, jak inne dzieci, ja wkurzam się jak inne mamy. Jestem zwykłą mamą, równie czasem nieporadną i równie często, co inne mamy, chcącą je wysłać w kosmos. (śmiech).

Gdy zaczęłam Cię podziwiać, powiedziałaś mi: „Gdy słyszę 'podziwiam cię’, zawsze odpowiadam, że to tak jakbyś podziwiał/a mnie za to, że wygrałam szóstkę w totka. A ja tylko puściłam los. Moje córki są moim prezentem od życia, od losu, moją szóstką w totka.” – dobrze, że zwróciłaś mi na to uwagę!

Bo ja naprawdę jestem szczęściarą. Może być mi trudno, może być mi źle, ale i w trudnych chwilach naprawdę wiem, że jestem szczęściarą. Znalazłam swoje córki, a przecież nie musiało tak się stać. Mogłam się bać za bardzo, mogłam się nie starać. Mam dzieci, które są niesamowite, wyjątkowe. One to cały mój świat. Dlaczego ktoś miałby mnie i nas podziwiać za to, że wychowujemy takie cuda? Prawdą przecież jest, że poprzez adopcję realizujemy własną potrzebę. Potrzebę posiadania dziecka, choć słowa „posiadanie” w tym kontekście bardzo nie lubię. Podziwiać można kogoś, kto adoptuje dziecko nie z własnej potrzeby, a wyłącznie z uwagi na to dziecko właśnie. Bo chce pomóc. My po prostu chcieliśmy mieć dziecko. I mamy. Nie ma najmniejszego powodu do podziwu. Prędzej do zazdrości. 😉 Gdy słyszę czasem, jakim to dobrym człowiekiem jestem, że wzięłam obce dzieci i traktuję jak swoje, to to nie tak, bo to są MOJE dzieci.

Jak sądzisz, jakie lęki i obawy towarzyszą rodzicom chcącym zaadoptować dziecko?

To, co najczęściej słyszę, to pytanie „czy pokocham to dziecko i czy ono pokocha mnie?”. I to chyba jest największy lęk, musi to przecież „zagrać” z trzech stron, u dziecka, mamy, taty. Naturalne więc są obawy, choć one potem stają się trochę śmieszne dla nas. Patrzymy na nasze dzieci i myślimy „jak można było się o to martwić??”. Jeśli komuś pojawia się obawa typu „co z niego wyrośnie”, „jakie ma geny” czy „co będzie miało po swoich biologicznych rodzicach”, wtedy adopcji bym nie polecała. Moje dzieci nieźle mi dają w kość, są niesamowicie mocne, mają silne charaktery. Tak naprawdę to szczerze w nich to uwielbiam, choć i klnę pod nosem. Nigdy jednak nie pomyślałam, że sprawiają problemy, bo mają czyjeś geny, bo niby nie są przecież moje. Są moje, od początku do końca. Od stóp i ich krzywych paluchów, po rozwiane czupryny.

Co byś powiedziała człowiekowi stojącemu przed decyzją o adopcji?

Jeśli przyszedłby do mnie ktoś, kto poważnie rozważa dziecko poprzez adopcję, zadałabym kilka pytań. Czego się boi? Jakie ma wyobrażenia? Opowiedziałabym swoją historię, bo to niesamowita historia. Też kiedyś byłam w punkcie „a może..?”, i ta myśl doprowadziła mnie do moich dzieci. Rozumiem obawy, byłam tam. Jeśli ktoś miałby potrzebę kontaktu, zadania pytań, chętnie pomogę. Twoi Czytelnicy mogą śmiało do mnie pisać: mamaadopcyjna@gmail.com Pamiętam, jak na początku tej drogi brakowało mi kogoś, z kim się mogłam podzielić różnymi specyficznymi tematami, dlatego jestem bardzo otwarta na kontakt.

Czy sądzisz, że podejmując decyzję o adopcji nie należy mieć ŻADNYCH wątpliwości, stokrotnie decyzję przemyśleć?

Chyba nigdy nie jest tak, że nie ma się ŻADNYCH wątpliwości. Jest cała gama odczuć, uczuć i emocji, a wątpliwości, naturalnie, są jednymi z nich. Przemyśleć należy jak najbardziej, a według mnie, najcenniejszą pomocą byłaby rozmowa z kimś, kto już jest takim rodzicem.  Decyzja o adopcji to po prostu decyzja o rodzicielstwie. A tę należy przemyśleć mocno.

Czy oboje z mężem byliście zgodni, czy może któreś z Was było bardziej gotowe niż drugie?

Wspólnie i zgodnie, choć to chyba ja byłam bardziej zdeterminowana, to ja szukałam ośrodka, czytałam. Nie wiem, czy którekolwiek z nas było gotowe (śmiech).  Mam tu jednak na myśli po prostu rodzicielstwo, czysty hardcore, adopcja nie ma z tym nic do rzeczy.  Tak serio, to dla nas adopcja była po prostu drogą do naszego dziecka. Taką wybraliśmy. 

Komentarze: