Czy można prowadzać dziecko na smyczy? Oto jest pytanie.
Wprawdzie ten temat aktualnie mnie nie dotyczy, bo nastoletnie córki od dawna chodzą już swoimi drogami, a 10-miesięczny syn na szczęście jeszcze nie umie chodzić, jednak do przemyśleń wokół tej kwestii skłonił mnie list, który dostałam przedwczoraj od Czytelniczki.
Napisała:
Od jakiegoś czasu nurtuje mnie kwestia pewnego wynalazku dzisiejszych czasów. Chodzi o szelki i smycze do (wybacz za określenie, ale samo mi się ciśnie na usta) wyprowadzania dzieci na spacer. Temat, o zgrozo, nie budzi wielu kontrowersji. Jest całe grono zwolenniczek tego rodzaju kontroli nad dziećmi. Jesteś mamą dwóch dużych dziewczyn i młodszego potomka. Ciekawa jestem Twojego zdania na ten temat.
Jak myślicie, jakie może mieć w tej kwestii zdanie Nishka? Nishka, która tyle pisze o szacunku dla drugiego człowieka, czyli też dziecka, respektowaniu jego potrzeb, wystrzeganiu się bycia nadopiekuńczym i helikopteryzującym rodzicem?
No chyba nie macie wątpliwości, jakie jest moje stanowisko w tej kwestii…
Oczywiście, że jestem zwolenniczką smyczy dla dzieci! 🙂
I wcale zaraz nie dodam hasztagu #CzarnyHumor ani #ZłaMatka (przy okazji: książka Złe matki są najlepsze →KLIK Matyldy Kozakiewicz od wczoraj w księgarniach, polecam z ręką na sercu!♥)
Bo piszę teraz zupełnie na serio. Smycze dla dzieci w wieku 1-3 lat uważam za pożyteczny wynalazek i dziwi mnie, że niezbyt się w Polsce przyjął, bo słyszałam głosy, że w USA i Europie są popularne. Dodam, że smycz dla dziecka nie zaczepia się jak dla psa na obroży na szyi, lecz na szelkach lub mocując do plecaczka. 🙂
Zanim wyjaśnię dlaczego, zastanówmy się przez chwilę, dlaczego budzi to u niektórych osób takie kontrowersje. Otóż kojarzy im się z wyprowadzeniem na smyczy na spacer psów. Dzieci jako psy? Dzieci jako zwierzęta?!
Przyjrzyjmy się temu.
Po pierwsze, zastanówmy się, dlaczego właściciele wyprowadzają psy na spacer? Bo chcą, żeby się przeszły, rozprostowały kości, pobyły w ruchu, wyszły z nudnego domu, zmieniły otoczenie i załatwiły swoje potrzeby fizjologiczne. Każdy pies uwielbia spacer, bo na podwórku tyle się dzieje, a ciekawość świata przecież psa wprost zżera! Właściciel, który wyprowadza swojego pupila na spacer, daje tym samym wyraz temu, że mu na dobru, zdrowiu i zadowoleniu psa zależy. Mógłby przecież tylko na kilka sekund wyprowadzić go za drzwi, poczekać aż ten się załatwi, sprzątnąć po nim (mam nadzieję!) i wracać do domu. Tymczasem on chce jego dobra i idzie z nim na spacer.
Kiedy idziemy na spacer? Kiedy idziemy na spacer? Kiedy idziemy na spacer? Już? Yuppi!!!!
A dlaczego idzie na spacer ze smyczą? A żeby pies nie uciekł. Chyba, że jest już na tyle dojrzały i mądry, że wie że nie może uciec i powinien trzymać się swojego właściciela.
A teraz zamieńmy w powyższych zdaniach „psa” na „dziecko”. Wszystko pokrywa się, z wyjątkiem załatwiania potrzeb fizjologicznych, bo te dzieci – w odróżnieniu od psów – robią, w zależności od wieku, albo wszędzie albo tylko w toalecie.
(inna sprawa: co jest uwłaczającego w „traktowaniu dziecka jak psa”? Przecież każdy właściciel psa potwierdzi, że chce dla niego jak najlepiej: karmi go, poi, bawi się z nim, wychodzi na spacer, tuli, głaszcze, drapie po brzuszku, nie szczędzi czułości, uczy nowych umiejętności, chwali za postępy, traktuje jak domownika i kocha)
Jest taki wiek w życiu dziecka, zwłaszcza gdy ma 1-2 lata, że trudno mu przemówić do rozsądku i wytłumaczyć, że np. nie może wbiegać na jezdnię, bo może go potrącić samochód albo gdy jest z rodzicem w zatłoczonym miejscu, nie powinien się od niego oddalać, bo może się zgubić. Co jest o tyle trudne, że właśnie wtedy, mając 1-2 lata dziecko ma totalną potrzebę poznawania świata. Chce iść wszędzie, wejść wszędzie, poznać wszystko i zupełnie nie bierze pod uwagę tego, że może to się skończyć jakąś tragedią.
Owszem, rodzic może brać dziecię w tereny, w których będzie mogło beztrosko się wyszaleć i wybiegać…
….. jednak zdarza im się też bywać w sytuacjach i miejscach, w których nie da się pacholęcia ot tak puścić samopas. Trzeba mieć go ciągle w zasięgu wzroku, a wokół czyha wiele atrakcji, które nie-znający-życia-rodzic traktuje jako niebezpieczeństwa: samochody, śmietniki, dziury, znaczne wysokości, ulica itd.
Oczywiście wspaniałym wynalazkiem jest wózek, ale dziecko niestety nie chce siedzieć w nim cały czas.
– 1,5 roczne dziecko można nauczyć, by zawsze i wszędzie posłusznie siedziało w wózku lub maszerowało grzecznie trzymane za rączki! – może krzyknąć ktoś.
Mhm, czyli ograniczanie jego naturalnej ruchliwości, pacyfikowanie go, unieruchamianie, prowadzanie na siłę za rączkę i udzielanie reprymendy za każdy przejaw ruchu już jest ok? Jak dla mnie ma w sobie coś z tresury. I tu porównanie do tego, że dziecko traktuje się jak zwierzę jest zasadne.
Dzięki smyczy dziecko może poruszać się w swoim rytmie, czasem iść, czasem przystanąć, bo zauważy na ziemi ślimaczka, czasem podbiec do ptaszka (i go spłoszyć), czasem zwolnić, czasem przyspieszyć. Rodzic, mimo że wciąż ma oko na berbecia, nie ogranicza spontanicznej żywiołowości i ruchliwości malucha i nie musi obawiać się, że wybiegnie np. na ulicę, wciąż jest w bezpiecznej odległości i zasięgu jego wzroku.
– Nikt tu nie mówi, żeby dziecko szło posłusznie, chodzi o to, żebyś ty, matko, ruszyła swoje cztery litery i biegała za potomkiem, a nie trzymasz go na smyczy!!! – mogłaby wrzasnąć oburzona matka. – Nałóż najlepiej SOBIE kaganiec!!!
Przecież mając dziecko na smyczy również muszę się przemieszczać i dostosowywać do szybkości ruchu dziecka. I nie muszę trzymać go za tę biedną rączkę, która dopiero jest krótką smyczą, lecz daję mu większą swobodę, może oddalić się ode mnie na kilka metrów. A gdy na kilkanaście sekund spuszczę z niego wzrok, mam pewność że nie ucieknie mi pod koła samochodu lub nie zgubi się wśród tłumu podczas wakacyjnej wycieczki.
Cały sekret polega oczywiście na tym, jak wykorzystujemy to urządzenie. Jeżeli naszym celem jest skrępowanie dziecka i ograniczenie jego wolności, np. nakładamy mu smycz i przywiązujemy ją w domu do kaloryfera lub do zjeżdżalni na placu zabaw to jest to zjawisko niepokojące. 🙂 Nie traktuję też tego rozwiązania jako jedynego słusznego i nie wyobrażam sobie, by przez rok codziennie z niego korzystać, lecz jako jedno z kilku dostępnych.
Przełammy to społeczne tabu i polubmy smycze. Przestańmy patrzeć na nie jako na uwłaczający godności naszych pociech sprzęt, a zacznijmy jak na gadżet, który nie dość, że nie zniewala, to wprost przeciwnie: daje więcej swobody niż to nerwowe „trzymanie za rączkę”.
Na koniec dodam, że dzisiejszy tekst powstał na bazie wyłącznie teorii i obserwacji, bo sama nie miałam okazji wyprowadzać dziecka na smyczy, bo 10 i 15 lat temu, gdy córki miały 1,5 roku, nie słyszałam o ich istnieniu. W sensie smyczy, a nie córek. 😀 Wkrótce zacznę rozglądać się za takim gadżetem dla syna. Mam nadzieję, że znajdę smycz, która będzie mogła rozciągać się do kilku metrów długości, żeby mógł swobodnie biegać. Szczeniaczek mój kochany. ♥