Kids talent show, czyli dzielenie dzieci na lepsze i gorsze – brrr

.
W ubiegłą sobotę młodsza córka wykonując tak zwany zapping, czyli skacząc po telewizyjnych kanałach, zatrzymała się nagle na „Małych Gigantach”. Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby się temu programowi przyjrzeć, oczami matki, blogerki i socjolożki. 🙂


Najpierw jednak kilka słów wyjaśnienia, dla tych spośród Was, którzy nie mają pojęcia, co to za program. „Mali giganci” to tak zwany talent show, w którym dzieci w wieku 4-12 prezentują swoje talenty: wokalne, taneczne i recytatorskie. Dzieci podzielone są na kilka drużyn, spośród których każda ma swojego trenera (znanego aktora). Występy oceniane są przez jury (w składzie znany dziennikarz, wokalistka i aktorka).

Program rozczula. Wiadomo, dzieci są urocze, rozkoszne, robią słodkie miny, pięknie śpiewają, tańczą, recytują albo rezolutnie rzucają tekstami, które dorosłym idą w pięty. Patrzyłam na ich występy roześmiana lub wzruszona. Zwłaszcza, że widziałam, jak to przeżywają, jak bardzo się starają i jak bardzo im zależy. Gdy jednak występ się kończył, czułam się, jakbym dostała obuchem w głowę.

Dlaczego? Dlatego, że program opiera się na rywalizacji, zawodach, kto lepiej wypadnie. Zawsze któreś z dzieci musiało z gry ODPAŚĆ. Wyobraźcie sobie: stoją dwa uśmiechnięte szkraby, podekscytowane swoimi występami, gdy WTEM ktoś z jury mówi, patrząc w stronę WYBRANEGO berbecia:

–  Jestem za tobą.
– Ja też uwierzyłem w ciebie – dodaje drugi.
– A więc wygrywa… Natalka!

Cała sala bije brawa, cieszy się z sukcesu „Natalki”, podczas gdy druga, dajmy na to „Mariolka” robi smutną minę w podkówkę (wtedy szybciutko wkracza prowadzący, wręcza jej torbę z prezentem, mającą zapewne ukoić cierpienie i odwrócić uwagę od smutku). Jeszcze dwie minuty temu wesoła, pełna entuzjazmu i nadziei, teraz schodzi ze sceny PRZEGRANA. Serce mi się krajało i – choć może to okrutne – oddychałam z ulgą, że mojej oglądającej to młodszej córce też. Znaczy się jest empatyczna, że smutek innych ją wzrusza.

A teraz zapraszamy na scenę drugą parę! Zobaczymy, kto tym razem wygra!

Zrobiłam sobie prasówkę i jak widzę, nie jestem jedyną, która krytykuję formułę tego programu. Bardzo trafnie opisała to kilka miesięcy temu, przy okazji pierwszej edycji tego programu, Dorota Zawadzka w tekście Bo dzieciaczki są takie pocieszne.

Zaangażowani w „Małych Gigantów” dorośli bronią formuły programu przekonując, że przecież dzieci wszędzie rywalizują o to kto jest lepszy.

– Dzieci od początku są w rywalizacji. Zawsze, nawet pod blokiem, jeden jest lepszy w piłkę  – przekonywała jedna z trenerek tego programu w telewizji śniadaniowej, odpierając „ataki”.

Nie podaję dziś nazwisk, bo nie chcę, żeby mój tekst zamienił się w personalne krytykowanie osób zaangażowanych w tę produkcję. Zresztą tak naprawdę większość z nich darzę sympatią. Ale formuły programu NIE lubię i o tym właśnie jest mój dzisiejszy tekst.

Mimo, że występy dzieci w programach typu „talent show” są rozkoszne i dowcipne, nie lubię tych programów, bo to dzielenie dzieci na lepsze i gorsze i zabawa kosztem łez.

Nie podoba mi się, że program promuje niezdrową rywalizację i że główna idea opiera się na tym, kto WYGRA. Owszem, w szkole, na podwórku i boisku dzieci też rywalizują, ale po pierwsze: „repertuar ich talentów” jest znacznie bogatszy i dziś jeden będzie lepszy w kopaniu piłką, jutro drugi we wrzucaniu piłki do kosza, a trzeci w rymowaniu. Po drugie i najważniejsze: nikt nie odpada z gry!

Oczywiście nie jestem zaskoczona formułą programu. Wiadomo, emocje najlepiej się sprzedają. Ciekawie napisała o tym kilka miesięcy temu w tekście Telewizja emocji Segritta.

W emocjach nie ma nic złego. Ale dlaczego nie można by poprzestać tylko na emocji radości? Po co strach (że się przegra), po co smutek (że się przegrało)?  Po co ta cała adrenalina? I ten PĘD, ŻEBY WYGRAĆ? Zresztą świetnie ostrzeżenie przed fundowaniem dzieciom życia w wyścigu szczurów ujęła wychowawczyni mojej córki, którą cytowałam tydzień temu w TYM tekście.

Czy to oznacza, że uważam telewizyjne programy, w których występują dzieci za złe? Nie. Wiem bowiem, że można nakręcić atrakcyjny dla widzów program z udziałem dzieci, ale niebazujący na negatywnych emocjach, czyli de facto w żaden sposób ich nie krzywdzący. 

Gdy „Mali Giganci” przerywane były blokiem reklamowym, przełączaliśmy telewizję na inny kanał. Tak się złożyło, że tym kanałem było TVP ABC. Tam też trwał program z udziałem dzieci. Na pierwszy rzut oka mógł się wydawać nudny. Miał pewnie ze sto razy mniejszy budżet na produkcję. Dzieci i prowadzący ubrani byli w zwykłe ubrania, z byle jakimi fryzurami. Nie to co w „Małych gigantach”, gdzie nad lookiem wszystkich uczestników czuwa sztab wizażystów, gdzie jest bardzo kolorowo, atrakcyjnie i wyraziście!

Miał słabą jakość, kiepski obraz, zdecydowanie daleki od HD. Zresztą, to był naprawdę stary program: nagrany 10 lat temu. Co więcej, nie raz już go oglądałam. Ale nigdy nie mam go dość.

Ten program to „Duże dzieci”. Prowadzący: Wojciech Mann, współprowadząca Katarzyna Stoparczyk, którą znacie być może z radiowej Trójki z programu „Dzieci wiedzą lepiej”.

Ale cóż za wspaniała treść! Tam również występują dzieci. Można powiedzieć, że nawet ze sobą rywalizują: bo prześcigują się w wypowiedziach, żwawo dyskutują, chcą zdobyć przychylność prowadzącego, czasem wyskoczą na scenę, żeby coś zaśpiewać. Ale tam, i to jest kluczowe: NIKT NIE PRZEGRYWA. Nikt nie odpada, nikt nie odchodzi. Nikt nie jest LEPSZY. Nikt nie jest GORSZY. Tam po prostu się rozmawia, tam się dzieci słucha i zachęca do wyrażania własnego zdania.

I takiego świata, zbliżonego do formuły „Dużych dzieci”, a nie „Małych gigantów” (swoją drogą, nieźle brzmią nazwy tych programów, gdy zestawi się je obok siebie) życzę moim dzieciom i wnukom.

Komentarze: