Mieszkanie z rodzicami po ślubie: czy namówię do tego swoje dzieci?

Do napisania tego tekstu skłonił mnie list Czytelniczki, która stoi przed decyzją czy zamieszkać z mężem w domu swoich rodziców i spytała mnie o opinię. Postanowiłam, że poruszę ten temat nie tylko w liście do niej, ale i na blogu.

Zacznę więc od swojej historii.

Gdy zaszłam w ciążę mając 19 lat, jednym z moich największych lęków było to, jak o fakcie mojej brzemienności powiedzieć rodzicom, zwłaszcza tacie. Mama dowiedziała się pierwsza i po kilkunastominutowym szoku, szybko doszła do siebie i zapewniła mnie, że mogę na nią liczyć.
Tacie bałam się przekazać tę nowinę i postanowiłam, że powiem mu o ciąży dopiero po egzaminach maturalnych. Maturę zdałam na piątki. Korzystając więc z okazji: tego, że jest przepełniony radością z wyników córki, poinformowałam go, że za pół roku zostanie dziadkiem. Dobry humor znikł w ciągu sekundy, tato obraził się na mnie. W końcu, po kilku dniach podjął ze mną rozmowę i rzekł:

–  Po pierwsze: podchodzisz teraz do egzaminów wstępnych na studia i studiujesz w trybie dziennym – oświadczył. –  Po drugie: szukacie sobie jakiegoś lokum, mieszkanie z nami nie wchodzi w grę – kontynuował swój wywód tato.

– Aha – odparłam zaskoczona.

– Wiem, mamy duży dom, ale jestem przeciwnikiem mieszkania pod jednym dachem kilku pokoleń i rodzin. Wspólne mieszkanie wyrządziłoby więcej szkody niż pożytku. Mielibyśmy siebie w pewnym momencie serdecznie dość. Wolę, żebyśmy co jakiś czas z przyjemnością spotykali się na imprezach rodzinnych i świętach niż żebyśmy z niechęcią i wzajemnymi żalami mijali się codziennie.

Przyznam, że wtedy tamte słowa mnie zabolały. Wydawało mi się to dziwne. Jednak teraz, z perspektywy czasu jestem tacie bardzo wdzięczna. Postawił wyraźną granicę: tu jest moje, rodzica, życie, a tam twoje, dziecka. Lepiej, żeby nasze światy się nie zlewały. Lepiej, by były wyraźnie rozgraniczone, czasem mogą się co najwyżej przenikać.

Mój tekst nie jest oparty na obiektywnych danych, nie znam badań poświęconych tej tematyce, zdaję więc sobie sprawę z tego, że nie można uogólnić go na wszystkich ludzi mieszkających w rodzinach wielopokoleniowych. Mój tekst jest przekazem subiektywnym, opartym na własnych obserwacjach i relacjach ludzi mi znanych lub tych, z którymi zapoznałam się na różnego rodzaju forach internetowych. Co obserwuję? Przewagę wad nad zaletami wspólnego mieszkania. Żal za wścibianie nosa rodziców w sprawy młodych, brak intymności, brak swobody, ingerowanie w ich sprawy, konflikty. Jako plus wskazywane jest wsparcie, którego rodzice udzielają przy gotowaniu oraz opiece nad dziećmi. Jednak tu rodzi się ryzyko wtrącania się w wychowanie dzieci i sposob prowadzenia gospodarstwa domowego.

Prawda jest niestety taka, że często rodzice, którzy namawiają dzieci, by zamieszkały z nimi, tak naprawdę nie chcą odciąć pępowiny, nie chcą wypuścić dzieci w świat, chcą wciąż je mieć blisko siebie. A jak już nie raz pisałam, powołując się na opinie psychologów, żeby być w pełni dorosłym i dojrzałym człowiekiem, trzeba oddzielić się od rodziców. I symbolicznie i dosłownie. Zachęcam do lektury tych tekstów:

Dlaczego nastolatki buntują się? Pozwól odejść dziecku od siebie hen daleko.
Parentyfikacja, czyli matkowanie własnej matce

Wydaje mi się, że najtrudniejsze są sytuacje, w których rodzice wywierają na młodą parę presję, mówiąc na przykład, że nie budowali przecież tak dużego domu dla siebie. Że zrobili to z myślą o dzieciach. Że co, teraz ma to się zmarnować? Tyle metrów kwadratowych ma stać pustych? Całe życie starali się, budując i urządzając je z myślą o dzieciach, tyle poświęcili, a teraz dzieci tak na pięcie odwracają się i idą mieszkać na swoje? I wtedy odzywa się to poczucie winy, obowiązku i konieczności odwdzięczenia się.

A przecież dom to rzecz nabyta: można ją kupić, sprzedać czy wynająć.
Moja ciocia i wujek wybudowali sobie duży dom. Kiedy zrozumieli, że ich dzieci nie będą z nimi mieszkać, postanowili, że wynajmą część domu – którą sprytnie oddzielili od swojej części – obcemu małżeństwu. Dzięki temu żadne metry kwadratowe się nie marnują i nie ma niezdrowej sytuacji, bo obie rodziny, oba małżeństwa są sobie obce, nikt się w nieswoje sprawy nie wtrąca.

Można też przecież, gdy dzieci wyfruną z gniazda, po prostu sprzedać majątek, przeprowadzając się do mniejszego lokum. Oczywiście rozumiem: nawet do murów domu można czuć sentyment, w końcu przez te wszystkie lata tyle się w nich działo, tyle wspomnieć, ale warto zadać sobie pytanie o to, co jest priorytetem: mury i wspomnienia czy ludzie i teraźniejszość?

Kupić, sprzedać, wynająć, możliwości są różne i umówmy się: to, co rodzice zrobią z domem to ich sprawa, której Wy – młodzi, nie musicie rozwiązywać. Nie musicie czuć się za to odpowiedzialni. To oni kiedyś podjęli decyzję o wybudowaniu tak dużego domu i to ich decyzja, co zrobią z tym dalej.

Domyślam się, że zdarzają się szczęśliwie historie: wielopokoleniowych rodzin, które potrafią się dogadać i nikt nie czuje się niekomfortowo: ani rodzice, mający poczucie, że pełnią głównie rolę kulinarno-sprzątająco-nianiową, ani dorosłe dziecko, które, no właśnie, czuje się trochę wciąż jak dziecko swoich rodziców,  z których zdaniem, wciąż niczym nastolatek musi się liczyć, ani zięć lub synowa, odczuwający skrępowanie, bo czuje się w domu niczym gość.

Jednak wydaje mi się, że ta szczęśliwa wielopokoleniowa symbioza należy do rzadkości i dominują mniej przyjemne sytuacje. Gdy nagle ni z tego ni z owego do pokoju, w których siedzi się w samym szlafroku, wpada teściowa, bo przecież nie będzie pukać do siebie. Albo gdy rodzice pytają rano co się stało, zaniepokojeni kłótnią małżonków, którą słyszeli poprzedniego wieczora. Po co się sprzeczać? I to jeszcze sprzeczać o kolor ścian, bo słyszeli, że o to poszła kłótnia, no po co? Albo zmartwieni troszczą się, dlaczego zięć ostatnio tak późno wraca do domu. Prawie codziennie po 18. Z wyjątkiem środy, bo wtedy wrócił normalnie, po 17. I że dzieci powinny jeść codziennie zupy mleczne, jak synowa nie umie robić owsianki i kaszy manny, bo teściowa widziała, że robi to nieporadnie, za rzadkie, to przecież żaden problem, babcia zrobi.

Brrr, jak pomyślę o takich klimatach, przechodzą mnie ciarki. 🙂 A może mam zbyt bujną wyobraźnię i mieszkanie w rodzicami lub teściami wcale nie jest tak złe?

W każdym razie dziękuję, Tato, że wtedy, w maju 2000 roku zakazałeś mi wspólnego mieszkania z Wami. 🙂 Mimo, że wylądowaliśmy w małym, niewyremontowanym mieszkaniu i przez wiele lat, dysponując bardzo niewielkimi dochodami, żyliśmy naprawdę skromnie, to nie zamieniłabym tego na w miarę dostatnie życie w dużym domu rodziców, z którymi jedlibyśmy wszystko z jednego garnka.

Komentarze: