Tak jak jestem przeciwniczką założenia, że dziecko powinno odwdzięczyć się rodzicom „na starość”, o czym pisałam tutaj, tak samo uważam, że rodzice nie powinni poświęcać całego życia dzieciom i podporządkowywać większość swoich decyzji ich woli.
Do przemyśleń nad tym skłoniło mnie pytanie, które niedawno zadało mi kilka osób, dowiedziawszy się, że wyprowadziliśmy się około 20 km od miasta. Co na to twoje dzieci? Czy nie wolałyby mieszkać w mieście? Wolałyby. Ale cóż, podjęliśmy kilka lat temu taką decyzję i dzieci muszą się do niej dostosować. Nie możemy podporządkowywać całego życia ich „dobru”.
Nasze dzieci z jednej strony cieszą się, że mamy dom, który co nieco pokazywałam Wam w tym i tym wpisie oraz podwórko z pięknym widokiem, leśne otoczenie, hasające jelonki, sarenki i zebry. Z drugiej strony, czasem marudzą z tego powodu:
– Dlaczego nie możemy mieszkać w mieście? Wszędzie mamy daleko! Nie możemy z powrotem wyprowadzić się do miasta?
Otóż nie możemy.
Oczywiście chcę, żeby moje dzieci były szczęśliwe, ale nie mogę dążyć do tego kosztem swojego życia. Skoro ja i mąż chcemy mieszkać w otoczeniu natury to gdybym tylko dla ich dobra i wygody zdecydowała się na mieszkanie w centrum miasta, to czułabym się sfrustrowana. I dzieci na pewno by to odczuły.
Podobnie: jeżeli rodzice mieszkają w centrum miasta, ale otoczenie sugeruje im:
– Nie myśleliście o tym, żeby wyprowadzić się stąd gdzieś bliżej natury? Dzieci mogłyby zdrowo hasać po łąkach i lasach zamiast między tymi okropnymi blokami i wśród spalin!
Albo:
– Macie takie małe mieszkanie, czy nie powinniście przeprowadzić się do większego? Albo najlepiej do domu? Tak, by dzieci miały przestrzeń dla siebie?
Gdy nie odczuwają takiej potrzeby lub nie są w stanie tej sytuacji zmienić, to moim zdaniem nie powinni się tą myślą katować ani robić tego wbrew sobie. Skoro w centrum miasta czują się dobrze, niech tam mieszkają! Myślę, że dla „dobra” dziecka ważniejsze jest, żeby mieć szczęśliwych rodziców, a jak przekonywał mnie psychoterapeuta w Robert Rutkowski Tylko szczęśliwy rodzic może wychować szczęśliwe dziecko. Co do wielkości mieszkania, to jak pisałam tutaj kluczem nie jest jego wielkość, a relacje panujące między mieszkańcami. Można zgubić się i czuć obco i daleko od siebie w malutkim mieszkaniu i blisko ze sobą w wielkim domu i odwrotnie. Bo to nie o metraż chodzi. Ani o wielkość miejscowości.
Z pewnością bycie rodzicem wymaga zaangażowania i wiąże się z określonymi obowiązkami: musimy zadbać o rozwój dzieci i ich zdrowie psychiczne i fizyczne, zapewniając im zdrowie pożywienie, dach nad głową, wykształcenie, okazując troskę, miłość i czułość. Ale nie musimy – przynajmniej moim zdaniem – czynić z dzieci punktu odniesienia wszystkich naszych decyzji.
Moim zdaniem, rodzic powinien być w zgodzie przede wszystkim ze sobą samym. Jeżeli otrzyma bardzo dobrą ofertę pracy w innym mieście albo chce z innych powodów: np. ceny ziemi lub domu przenieść się do innej miejscowości i jest w tej decyzji zgodny z drugim rodzicem, to niech to robi. Nawet kosztem tego, że dziecko będzie musiało przenieść się do innej szkoły. Oczywiście warto zachować zdrowy umiar i rozsądek – częste przeprowadzki i zmiany otoczenia nie są dobre dla dziecka. Ale jedna? Czemu nie?
A już stresowanie się, że w mniejszej miejscowości są gorszej jakości szkoły jest moim zdaniem nieracjonalne. Gdyby tak było, duże miasta zamieszkiwałyby same wspaniale wykształcone dzieci geniusze, a małe miejscowości odwrotnie: dzieci nieoczytane, nieoświecone i niezdolne, a to nieprawda. Co więcej, wielu moich znajomych, których dzieci uczą się w szkołach w małych miejscowościach bardzo je sobie ze względu na kameralność ceni.
Nie mogę też nie wspomnieć o odwiecznym wątku, którzy poruszany jest, gdy mowa o wyprowadzce z miasta: czy nie tęsknicie za tym, co oferuje? Kinem? Restauracjami? Koncertami? Galeriami sztuki i galeriami handlowymi? Hellou! 🙂 A co za problem wsiąść w samochód, autobus czy pociąg i jechać tam i korzystać z tych dóbr? My na bieżąco korzystamy z tych „dobrodziejstw” mimo, że na co dzień mieszkamy na wsi.
Dzieciocentryzm i dzieciokracja
W świetnej książce „W Paryżu dzieci nie grymaszą” o której co nieco wspominałam w tym tekście, autorka: Amerykanka, która przeprowadziła się do Francji, zauważyła znaczną rozbieżność w stylu wychowania pociech: amerykańskim i francuskim. W Ameryce wszystko zwykle kręci się wokół dzieci, które narzucają rytm życia i dyktują warunki, to pod nie podporządkowany jest plan dnia, godziny posiłków, towarzyskich spotkań itd. Natomiast Francuzki starają się zachować równowagę, i przykładowo, gdy dzieci je o coś proszą, mówią:
– Poczekaj chwilę. Nie rzucę wszystkiego natychmiast i nie będę lecieć na łeb i szyję. Najpierw wypiję kawę/skończę rozmowę z moim gościem, potem ułożę z tobą klocki.
To komunikat sygnalizujący: jesteś dla mnie ważny, twoje potrzeby są dla mnie ważne, ale moje również są ważne.
Ukazując to na przykładzie czasu posiłku, można powiedzieć, że w USA to dzieci decydują, kiedy będzie obiad, krzycząc „Jestem głodny!”. Natomiast we Francji rodzice po prostu w pewnym momencie stawiają na stole posiłek i zapraszają dzieci do stołu. W moim domu jest bardziej jak w Paryżu niż na Florydzie. 🙂
dopisek: Czytelniczka Olga zwróciła mi uwagę, że w tej książce chwalona jest metoda „wypłakiwania się” niemowlęcia – ja tego w ogóle nie pamiętam (czytałam ją około 2 lata temu) – oczywiście absolutnie tej metody nie polecam i nie stosuję! Uważam, że do pierwszego roku życia, czyli w przypadku niemowląt „dzieciocentryzm” jest zdecydowanie wskazany.
Niektórzy rodzice gotowi są rzucać wszystko: rezygnować ze spotkań towarzyskich, wyjazdów, rozrywki, „tylko” dlatego, że dzieci decydują inaczej. Świadomie wzięłam słowo „tylko” w cudzysłowie, bo oczywiście również uważam, że potrzeby dzieci są ważne, ale nasze, rodziców, przecież też! Spotykam czasem rodziców, którzy mówią, że kompletnie nie mają dla siebie czasu, że cały ich czas wypełniają dzieci. A czy zachęcacie czasem dzieci, by poszły do swojego pokoju i pobawiły się same? 🙂 Czy potraficie czasem oddać dzieci pod opiekę babci lub niani? Tak, by mieć trochę czasu tylko dla siebie? Czasem warto. 🙂
Gdyby dobro moich dzieci było dla mnie absolutnie priorytetowe, sprzedałabym teraz nasz dom i kupiła mieszkanie w centrum miasta – bo tego właśnie w chwili obecnej chciałyby moje córki. Nie zrobię tego, bo to też jest moje życie. One za kilka lat odejdą od nas, może wyjadą do innych miast studiować, założą rodziny, a ja co? Zostanę z myślą, że całe dotychczasowe życie poświęciłam im? I dopiero wtedy zacznę układać sobie życie tak jak chcę? Wydaje mi się, że to właśnie z takich postaw: poświęcającego się rodzicielstwa rodzi się potem nacisk na dziecko, by mu się odwdzięczyło. A z takich relacji raczej nic dobrego nie wynika.
Wracając do przykładu z mojego życia wziętego, czyli naszej wyprowadzki z miasta. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że nasz wybór pociąga dla moich dzieci pewne niedogodności, więc staram się je zminimalizować. Nie robię problemów, gdy córki chcą zostać w mieście dłużej, a nawet spać u jakiejś koleżanki, chętnie zapraszam do nas na noc ich znajome. Na pewno sprawę ułatwia nam fakt, że w centrum miasta mieszkają dwie babcie, u których dziewczyny często bywają, zachodząc na przykład po szkole lub co jakiś czas nocując u nich.
Poza tym albo ja albo mąż prawie codziennie jeździmy do miasta, więc mają zwykle załatwiony transport. Do centrum mamy około pół godziny drogi, więc co najmniej godzinę spędzamy w samochodzie. Ten minus również można przekłuć w plus: przecież podróż to świetna okazja do rozmowy.
Czasem jednak, gdy córki chcą wyjść gdzieś w weekend lub popołudniu, nie wieziemy ich samochodem lecz podwozimy tylko na przystanek autobusowy, z którego same muszę dostać się do miasta. Czy to oznacza, że jesteśmy wyrodnymi rodzicami? Moim zdaniem, nie. Życie przecież nie jest usłane różami, wiąże się z pewnym wysiłkiem, więc moim zdaniem fakt, że córki doświadczają pewnych niedogodności, wyjdzie im na plus. Uczy je samodzielności, hartuje ducha i zdobywają dzięki temu nowe doświadczenia.
Czasem żal mi córek, ale cóż, life is brutal. 😉
Ja, jako dziecko mieszkałam 2 km do szkoły i prawie codziennie, od mniej więcej 9 roku życia, sama lub z koleżankami sąsiadkami chodziłyśmy piechotą do szkoły i uważam to za dobre doświadczenie. I dziś wciąż mi bliżej do tego stylu wychowania z lat 80. i 90. niż współczesnego helikopterowego. (vide Rodzic helikopter, sprawdź, czy nim jesteś).
Podsumowując: nie podporządkowuję całego życia dzieciom. Oczywiście, że je kocham, dbam o nie i się troszczę, chcę poświęcać im czas i uwagę, ale nie SIEBIE, tak samo jak nie chcę, żeby potem moje córki poświęcały całe swoje życie swoim dzieciom. A od kogo, jak nie ode mnie mają się tego nauczyć? 🙂