Planując wyjazd na Łotwę, mąż w pewnym momencie pół żartem, pół serio, głośno zastanowił się:
– Cholera wie, kto mieszka na tej Łotwie, może tam jest niebezpiecznie? Muszę wziąć ze sobą chociaż jakiś scyzoryk.
Córki usłyszały to i wzięły sobie te słowa do serca. Kilka dni później spakowani siedzieliśmy już w samochodzie i jak to zwykle u nas w takich momentach bywa, kilkakrotnie wracaliśmy się do domu, zwłaszcza ja, nękana kompulsjami (Czy wyłączyłam żelazko? Czy na pewno wzięłam z domu młodsze dziecko?). Dziewczyny za to o dziwo siedziały z tajemniczymi minami na tylnych fotelach samochodu, coś jakby przed nami ukrywając. Dostrzegam to dopiero teraz, wtedy byłam zbyt zaaferowana zbliżającą się podróżą. Otóż moje córki wiozły ze sobą miecze.
O ich istnieniu dowiedziałam się dopiero na łotewskiej plaży.
Jak się okazało, zrobiły sobie te miecze kilka dni przed wyjazdem. Pewnego dnia poprosiły tatę, żeby wyciął im z drewna deski, SAME je oszlifowały papierem ściernym i przybiły gwoździem drugą deskę.
Miecze towarzyszyły im podczas większości wyjść na plażę. Nosiły je ze sobą prawie codziennie.
Było to tak komiczne, że nie raz pytałam je :
– Dziewczyny, po co wam te miecze?
Co nowy dzień, to nowa odpowiedź lub zabawa.
Udając obłęd w oczach:
– Żeby bronić się przed dzikimi Łotyszami!
Spanikowane:
– Ojej, jacyś ludzie idą! Szybko, chowamy je, bo zobaczą! Albo nie, przekręćmy jedną deseczkę i udawajmy, ze to zwykły patyk znaleziony na plaży i że szukamy muszelek.
Nabijając się z mojego blogowania:
– Wojowniczko Niszko, może powalczymy?
Nabijając się ze mnie:
– Mamo, nie martw się, jak wrócimy do Polszy, zrobimy ci maczugę.
Nie trzeba, sama sobie znalazłam
Podczas spaceru przy linii brzegowej, unosząc miecz do góry jako krzyż:
– Misja chrystianizacyjna!
Udając, że to najzwyczajniejsze w świecie wytłumaczenie i odpowiedź:
– Ten twój kolega powiedział, że plaże puste po horyzont, to pomyślałyśmy, że sobie powalczymy na plaży.